7 czerwca 2018

Czarnohora - Tam szum Prutu, Czeremoszu... cz.1/6




Wyjazd w Karpaty Wschodnie to dla mnie zawsze szczególne przeżycie. Okazja na ponowne ich odwiedzenie pojawiła się niespodziewanie 2 tygodnie temu. Po synchronizacji urlopów z Michałem i Magdą oraz po dość intensywnych przygotowaniach wybór pada na najwyższe pasmo ukraińskich Karpat czyli magiczną Czarnohorę.

Nasza górska podróż rozpoczyna się tak naprawdę we Lwowie. Jeden dzień przed wyruszeniem w góry postanawiamy przeznaczyć na pobieżne zapoznanie się z tym wyjątkowym miastem. Dla mnie to już kolejna wizyta więc w minimalnym stopniu staram się choć trochę zasugerować co warto zobaczyć i jakie miejsca odwiedzić. Po dość intensywnym dniu nocujemy w hostelu Lubin nieopodal dworca kolejowego. To ostatnia okazja by przespać się w miękkiej i czystej pościeli, gdyż przez najbliższy tydzień noce spędzać będziemy w śpiworach.

Gmach teatru i opery we Lwowie

Dachy Lwowa

Nasz pociąg relacji Charków – Rachów „Władysław Zubenko” (imię jednego z zamordowanych demonstrantów podczas Euromajdanu z tzw. Niebiańskiej Sotni) okazuje się być odpowiednikiem naszego Intercity. Jak na warunki ukraińskie to wysoki standard podróży, dla nas to co najmniej odpowiednik zwykłego, niezbyt czystego pociągu pośpiesznego. Dzięki zakupionych wcześniej przez internet biletów przybywamy na dworzec nieco ponad 15 minut przed odjazdem i zajmujemy miejsca w wagonie z miejscami siedzącymi drugiej klasy. W drugiej części naszego wagonu znajduje się część restauracyjna oddzielona stylową zasłonką. Mimo, że nasza podróż trwa ok. 6 godzin to mija szybko na rozmowach; śledzeniu widoków za oknem czy popijaniu czarnej herbaty, którą serwuje pani prowidnyk (konduktor).

      

Do Kwasów – małej zakaprackiej wioski – z której rozpoczynamy swoją wędrówkę docieramy ok 14. W raz z nami wysiada także inna grupka ukraińskich turystów, która także wybiera się w góry. Jest ciepło, a nawet gorąco, a nasze plecaki ważą dużo, bardzo dużo. Na szczęście nikt z nas ich wcześniej nie ważył, ale może to i dobrze; po co się dodatkowo demotywować.

W Kwasach wysiadają też inni turyści

Nocny ekspress "Władysław Zubenko" relacji Charków-Rachów

I teraz rozpoczyna się nasza przygoda

Przez Kwasy przechodzi szlak czerwony. Z doliny Czarnej Cisy można się dzięki nimi dostać albo w pasmo Świdowca, albo na grań Czarnohory. My wybieramy ten drugi wariant. W tamtym roku miałem okazję już nim wędrować; teraz czas powtórzyć ten wyczyn. Na początku szlak skręca w prawo z głównej drogi i już pierwsze zmiany! W tamtym roku była tu jeszcze zwykła gruntowa droga, dziś już równo wylany asfalt. Cywilizacja coraz bardziej wdziera się w góry. Przy moście nad Cisą mijamy autokar z dużą grupą turystów. Nieopodal znajduje się jakiś pensjonat i restauracja skąd wracają hałaśliwymi grupkami. Z oddali daje słyszeć się melodyjny głos sopiłki – rodzaju lokalnego fletu. To dwaj starsi panowie siedzący na rozdrożu dróg umilają czas turystom, a sobie alkoholem. Jeden z nich zwraca swoją uwagę oryginalnym uzębieniem, składającym się z jednej jedynki. Panowie biorą nas początkowo za Czechów, a później dowiadując się, że jesteśmy z Polski próbują coś nam opowiadać o przebiegu dawnej przedwojennej granicy.  

Kwasy leżą w dolinie Czarnej Cisy

Ze stacji musimy podejść kawałek do czerwonego szlaku

Miłe początki. Nie zdążyliśmy jeszcze opuścić wsi, a już tyle ciekawych sytuacji. Ponad ostatnimi zabudowaniami mijamy ruiny dawnej turbazy. W jej okolicach znajduje się wygodne miejsce na rozbicie namiotów. Dalej szlak prowadzi nas cały czas w górę; częściowo lasem, częściowo polami skąd roztaczają się pierwsze widoki na dolinę Cisy oraz wyłaniające się zza drzew pasmo Świdowca. W oddali słychać pomruki burzy; robi się duszno; idziemy mozolnie zlani potem. Na szczęście burza przechodzi gdzieś nad Rachowem; dzięki czemu temperatura spada i idzie się już o wiele lepiej.

Słońce wychodzi ponownie zza chmur w okolicy Meńczuła Kwasowskiego. Znajduje się tu obszerna pasterska staja; niestety pusta. Być może zwierzęta wraz ze swoimi opiekunami zawędrują tutaj nieco później. W tamtym roku w lipcu staja tętniła życiem; czy w tym roku będzie tak samo? Idąc szlakiem napotykamy całkiem sporo plecakowych turystów schodzących w dół; w końcu to koniec weekendu, więc i czas powrotu do domów.

Pasterska staja pod Meńczułem Kwasowskim; w oddali Świdowiec

Spod Menczuła Kwasowskiego szlak prowadzi wygodnym płajem wśród zarośli i niskiego lasu. Po drodze mijamy kilka wydajnych źródeł z których można zaczerpnąć wody na dalszą część wędrówki. Z drogi roztaczają się piękne widoki na położoną niżej Połoninę Szumnieską oraz leżące w oddali szczyty Świdowca i Gorganów. W miejscu gdzie szlak prowadzi szerokim zakosem schodzimy ze szlaku i kierujemy się stromym skrótem by szybciej dostać się na przełęcz nad Nedeją na Połoninie Szumnieskiej. W tym miejscu zaczepia nas pewien Ukrainiec zachęcając do rozbicia się tutaj, gdyż jak twierdzi wyżej nie znajdziemy już wody. Twierdzi, że „wy tam pomrete”; jego dziwne zachowanie jeszcze bardziej utwierdza nas w przekonaniu, że nie warto się tu zatrzymywać. Z doświadczenia zeszłorocznej wędrówki wiem, że wyżej także znajdziemy wodę. Idziemy dalej; z przełęczy pod Nedeją (1591 m.n.p.m.) pierwszy raz mamy okazję zobaczyć prawie całą trasę naszej wędrówki. Szeroka panorama obejmuje od lewej szczyt Pietrosa, dalej ledwo wystającą Howerlę oraz dalsze szczyty głównej grani pasma Czarnohory. Bałwany chmur przewalają się przez grań dodając jej malowniczości.

Pierwsze spojrzenie na grań Czarnohory



Połonina Szumnieska - przełęcz pod Nedeją

Krótki popas i regeneracja sił. Jest już na tyle późno, że czas rozglądnąć się za noclegiem. Szybkie spojrzenie na mapę; lokalizacja źródeł i idziemy. Z oddali wypatruję dogodne miejsce na biwak poniżej kulminacji Hroby (1871 m.n.p.m.), gdzie znajdujemy bardzo wydaje źródło wody. Stoi tu już kilka namiotów. Znajdujemy zaciszne miejsce i rozbijamy swój. Toaleta przy źródle i przygotowywanie posiłku. W międzyczasie od strony Pietrosa schodzi kolejna grupka Ukraińców. Następuje szybka integracja przy wspólnym ognisku i wspólne śpiewy. My uczymy ich śpiewu po polsku, a oni po ukraińsku. Jak się okazuje, Tamara jest absolwentką szkoły muzycznej i to ona dyryguje całym towarzystwem. Wieczór przedłuża się i dopiero przed pierwszą w nocy kładziemy się do śpiworów nieco zmarznięci. Noc jest chłodna, bezchmurna, nad nami pięknie rozgwieżdżone niebo oraz księżyc w pełni. Dookoła nas tylko głęboka czerń i spokój gór Czarnohory; nigdzie ani jednego światełka miasta czy wsi.

Miejsce naszego pierwszego noclegu







2 Komentarze:

  1. ... w oddali wyraźnie także czerniały cielska wilków. Nabiłem strzelbę i szepcząc pacierz wlepiłem oczy w śpiwór... eech... zapowiada się calkiem interesująco, a gdyby nawet nie, to i tak nadrobię wyobraźnią, w końcu po coś ona jest. Zatem czekam na kolejną część z niecierpliwością wielką.

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej! Piękne zdjęcia. Każdy tylko wakację za granicą a Polskie góry to idealny wybór na urlop, wystarczy tylko choć troszkę docenić to co mamy pod nosem

    OdpowiedzUsuń