23 października 2018

Bieszczady - Trzy kraje, jedne góry cz.1




Trzy kraje i jedne góry – Bieszczady. Pomysł na wyjazd w to wyjątkowe pasmo zrodził się dość spontanicznie. Nie pamiętam już dokładnie kiedy i jak, ale chyba podczas deszczowego przejścia Gorganów w lipcu zapragnęliśmy poczłapać mając pod stopami złote połoniny, a nad głowami lazur pogodnego nieba. Od słowa do słowa, od swobodnej myśli i luźnych propozycji... tak zrodziła się nasza marszruta obejmująca Bieszczady całościowo. Oprócz polskiej części postanowiliśmy przejść pasmo Pikuja leżące na terytorium Ukrainy oraz przeczłapać do Polski przez słowacką część zwaną Bukowskimi Wierchami. Stąd też Bieszczady – jedne góry, trzy kraje.

Mając ciągle w głowie złe doświadczenia pogodowe z wakacji pilnie obserwowaliśmy prognozy. Na nasze szczęście idealnie udało się nam wstrzelić w ostatnie 2 tygodnie wręcz letniej aury. Bez obaw spakowaliśmy więc plecaki i wyruszyli na podbój bieszczadzkich szczytów ciekawi jakie doświadczenia, jakie przygody, zachwyty i rozczarowania przyniesie ta kolejna wschodniokarpacka wędrówka. Dla mnie tereny Bieszczadów Wschodnich leżące na Ukrainie nie są już od pewnego czasu terra incognita. Wręcz przeciwnie; czuję do tego pasma pewien sentyment, gdyż to właśnie tutaj 5 lat temu rozpoczęła się moja przygoda z ukraińskimi Karpatami. Miło było znów powrócić w te same miejsca, choć już zmienione. Znikła dziurawa jak sito droga dojazdowa do Sianek; połonina Pikuja została rozjeżdżona przez terenowe samochody, a szczyt został „przyozdobiony” w kilka nowych krzyży i figurę Jezusa. Ale nie ma co uprzedzać faktów.... o tym będzie później.

Aby nie tracić czasu swoją podróż rozpoczynamy już w piątek po pracy. Nasz pierwszy przystanek na trasie - Przemyśl. Dla mnie to już miasto-symbol, swoista brama na Wschód prowadząca niejako do innego świata, innego wymiaru, troszkę jak wehikuł czasu, który przenosi nas w inną czasoprzestrzeń. Bo czasami ma się wrażenie, że tam na Wschodzie czas jakby się zatrzymał lub biegł nieco wolniej swoim indywidualnym rytmem. Do Przemyśla docieramy około 22; nasz pociąg przybywa na Zasanie z kilkuminutowym opóźnieniem. Wysiadamy na odnowioną stacyjkę, gdzie owiewa nas chłodne powietrze. Po kilkugodzinnej podróży nocny spacer do schroniska uliczkami kresowego Przemyśla nieco nas orzeźwia. Bez problemu docieramy na nocleg.

Proces meldunku przebiega szybko. Miła obsługa recepcji instruuje nas co i jak; pomaga nam także w znalezieniu dogodnego połączenia autobusowego spod schroniska na dworzec główny, skąd jutro rano udamy się na granicę. Dostajemy pokój 4-osobowy w którym zakwaterowane jest już starsze małżeństwo. Początkowo atmosfera jest nieco drętwa, gdyż starszy pan wnikliwie studiuje mapę ignorując naszą obecność, natomiast jego małżonka od niechcenia odpowiada na nasze „Dobry wieczór”. Po jakimś czasie nawiązuje się jednak rozmowa. Okazuje się, że małżeństwo ma kresowe korzenie. Starszy pan urodził się we Lwowie, jednak niewiele pamięta z tamtego okresu, gdyż wojna zmusiła jego rodzinę do wyjazdu. Obecnie mieszkają w Gliwicach, a na Kresy przyjeżdżają w celu odwiedzenia mogił swoich krewnych.  

W końcu kładziemy swoje głowy na poduszkach; gaśnie światło. Jedynie blady poblask ulicznej latarni lekko rozświetla wnętrze pokoju. Pozwalam swoim myślom swobodnie wędrować między wspomnieniami z poprzednich wyjazdów, a tą wielką niewiadomą, która ma wkrótce nastąpić. Czuję, że ten wyjazd jest inny niż pozostałe. Wszystkie poprzednie były dla mnie wyprawami pionierskimi w miejsca nowe i nieznane. Teraz jadę ponownie w miejsce, które byłem i brakuje mi tej nuty ekscytacji, która dodawała smaku i wyrazistości wędrówce. Nie rozmyślam jednak długo. Zmęczenie daje o sobie znać i zasypiam głębokim spokojnym snem z oczekiwaniu co przyniesie kolejny dzień...

0 Komentarze:

Prześlij komentarz