19 września 2019

Słonecznym grzbietem Marmaroszy cz.1

T

a wrześniowa wyprawa w rumuńską część Marmaroszy była dopełnieniem tej wcześniejszej wiosennej eskapady w masyw Pop Iwana Marmaroskiego leżącego po stronie ukraińskiej. Było to też pierwsze zetknięcie się z kulturą i górami Rumunii, tak wielce i daleko wychwalanymi przez bywalców tych okolic.

Nasz pociąg z Przemyśla do Lwowa

S

woją podróż – zresztą jak wiele poprzednich w Karpaty Wschodnie – rozpoczęliśmy od dotarcia do Przemyśla. Kolejnym przystankiem na naszej drodze był jak zwykle Lwów, skąd nocnym pociągiem dostaliśmy się do Sołotwina – małego, brzydkiego miasteczka na granicy ukraińsko-rumuńskiej. Znane jest ze słonych jezior o właściwościach leczniczych, lecz konia z rzędem kto chciałby tu wypoczywać wśród tandetnej i brzydkiej zabudowy, opuszczonych baraków czy szybów kopalni soli. Jeszcze kilka lat temu istniało tu jedyne na Ukrainie sanatorium alergologiczne w wyrobiskach zakładu wydobywczego; według informacji znalezionych w internecie swoją działalność zakończyło w 2015 roku.

Angielska herbata w ukraińskim pociągu. Uwielbiam!

P

o 12-godzinnej podróży ukraińskim pociągiem Lwów-Sołotwino wysiadamy rano na małej, prowincjonalnej stacyjce. Wszystko tutaj jest dla nas nowe, dlatego z zaciekawieniem rozglądamy się po okolicy. Wraz z nami na końcowym przystanku wysiada grupka innych pasażerów na których czeka już kilku mężczyzn oferujących swoje usługi przewozowe. Jeden z nich proponuje nam transport, a my bez wahania postanawiamy wykorzystać tę sytuację. Pakujemy się do jego zdezelowanej łady i za jedne 60 hrywien udajemy się w stronę rumuńskiej granicy. 

N

a granicy miłe zaskoczenie. Po stronie ukraińskiej, jak i rumuńskiej panuje dość luźna atmosfera. Ruch pieszy odbywa się tutaj wraz z ruchem kołowym. Brak tu jakiś większych płotów, zasieków, ogromnej ilości kamer jak to ma miejsce na przejściu w Medyce. Nie ma tutaj też kolejki oczekujących aut na wjazd, jak i wyjazd. Po skontrolowaniu paszportów przez Ukraińców i otrzymaniu kolejnej pieczątki w paszporcie udajemy się na stronę rumuńską. Granica między Ukrainą, a Rumunia przebiega tutaj na rzece Cisa. Przeprawę na drugi brzeg umożliwia wysoki lecz wąski most o konstrukcji drewnianej! W niektórych miejscach jest już nadszarpnięty upływem czasu. Kontrola po stronie rumuńskiej także jest dość iluzoryczna. Po sprawdzeniu paszportów oraz zadaniu kilku standardowych pytań o papierosy, alkohol i narkotyki bez jakiejkolwiek kontroli bagażu stajemy na terytorium Rumunii – karpackiego kraju, który odwiedzamy pierwszy raz. Co nas tu czeka, jakie przygody, perypetie językowe, zabawne lub smutne wydarzenia? Tego jeszcze nie wiemy, to na razie czysta karta na naszej karpackiej mapie wędrówek.

Most graniczny na Cisie

Z

najdujemy się teraz w Sygiecie Marmaroskim – dość sporym miasteczku, jednym z największych ośrodków w okolicy. Bez większych problemów odnajdujemy dworzec kolejowy oraz autobusowy. Im głębiej wkraczamy w uliczki miasta, a tym samym oddalamy się od granicy, tym bardziej zarysowują się różnice między tym co ukraińskie, a rumuńskie. Najbardziej zaznacza się to w stanie dróg oraz utrzymaniu obejść gospodarskich i domów. Panuje tutaj większy ład i porządek, na drogach brak zdezelowanych samochodów oraz rozpadających się marszrutek. W zamian za to królują tutaj znane zagraniczne marki oraz busy o standardzie spotykanym w Polsce. 

P

ierwsze kroki kierujemy na dworzec kolejowy, później autobusowy. I to na tym drugim następuje pierwsze zderzenie z językiem rumuńskim. Okazuje się, że nie jesteśmy w stanie się porozumieć, choćby jedynie w kwestii zasięgnięcia informacji o odjeździe naszego busa do Viseu de Sus. Jest to także pierwsze zetknięcie się z dużą uprzejmością i otwartością Rumunów, gdyż miła pani z okienka okazuje się na tyle uprzejma, że palcem wskazuje nam godzinę odjazdu na wiszącym rozkładzie. Dostajemy też pierwszą lekcję wymowy.

Sygiet Marmaroski - dworzec kolejowy

P

ierwszy najbliższy kurs do Viseu de Sus dopiero po 13, mamy więc około 3 godzin do zagospodarowania. Z ciężkimi plecakami nie chce się zwiedzać miasteczka, tym bardziej że jest dość gorąco. Wychodzi na to, że cały ten czas spędzamy na wygodnej ławce na peronie dworca kolejowego obserwując jego życie. Pomimo, że w ciągu doby odjeżdża stąd jedynie kilka pociągów dworzec żyje własnym trybem. Przez dworzec przebiega coś w rodzaju szlaku miejskiego, którym ludzie z osiedla za torami skracają sobie drogę do centrum. Co jakiś czas, ktoś pojawia się na torach: to starszy pan z rowerem, jakaś babulinka w chustce na głowie, ktoś inny wraca z zakupami… Dodatkowo po peronie co kilka minut defilują pracownicy stacji, przechadzając się z jednego biura do drugiego z jakimiś papierami, dokumentami, później nawet zapraszają się na herbatkę czy kawę. Obrazu tego dopełnia matka z dziećmi siedząca na ławce - chyba jedynie dla rozrywki oraz kobieta myjąca peron brudnym mopem - jedynie w miejscach przed stojącymi ławkami. Ogólnie panuje tu spokojna i domowa atmosfera; wszyscy ze wszystkimi się znają. Dworzec ożywia się tylko na moment przed wjazdem pociągu. Ze swoich biur, warsztatów wylegają ludzie aby przygotować się do przyjęcia składu. Z dwóch wagonów wysypuje się kilkudziesięciu pasażerów, po czym zostają odprowadzone na bocznię i znów wszystko wraca do normy, dworzec pustoszeje i cichnie.

Marmaroski krzyż

P

rzed 13 zjawiamy się na dworcu autobusowym. Pomimo naszych dużych plecaków oraz ubioru nie jesteśmy obiektem jakiegoś specjalnego zainteresowania miejscowych. Nie to co na Ukrainie, gdzie pojawienie się „obcych” od razu przyciąga uwagę i wywołuje zaciekawienie czy podejrzliwość wśród osób, szczególnie w mniejszych wioskach. Podjeżdża nasz bus; trochę nie wiemy co robić, jak zapytać czy to aby ten właściwy. Jednak widząc nasze zakłopotanie kierowca domyśla się, że jesteśmy Polakami; każe władować plecaki do bagażnika i po chwili jedziemy już do Viseu de Sus. Zaskakuje nas stan busika, gdyż jest czysty i pachnący, wyglądający na całkiem nowego Mercedesa - miła odmiana od ukraińskich marszrutek. 

P

o nieco ponad godzinie jazdy przez piękne okolice tej części Maramureszu wysiadamy w Viseu de Sus (Wyszów Górny). Zauważamy, że wzdłuż drogi nie funkcjonują przystanki, a kierowca zatrzymuje się w miejscach w głównych punktach miejscowości lub na obrzeżach tam gdzie akurat oczekują ludzie – jakby nie patrzeć dość wygodne rozwiązanie. W Viseu de Sus mamy już zarezerwowany nocleg, toteż udajemy się tam aby w końcu zrzucić z siebie ciężar plecaków i ciężar podróży. Przy zakwaterowaniu właścicielka mówi do nas ciągle po rumuńsku; słowa płyną z jej ust niczym jakaś śpiewna melodia, a my patrzymy na nią jak głupi do sera. Ale w końcu udaje się dość do porozumienia i lądujemy w czystym i wygodnym pokoju.

Viseu de Sus - Wyszów Górny
Tradycyjna architektura Maramureszu

W

ieczorem ostatni prysznic, ostatnia noc w wygodnym łóżku przed wymarszem w góry. Ten wyjazd to odkrywanie czegoś nowego, nowych gór, nowego kraju, poznawanie nowych ludzi… Ja jednak czuję, że to jednak całkiem coś innego niż wędrówki przez góry Ukrainy. Nie czuję tutaj tego ducha historii odległych turystycznych wspomnień Polaków wędrujących przed wojną po tamtych – wtedy polskich górach – i brakuje mi tego uczucia bardzo. Brakuje mi świadomości, że wędruje po tych samych ścieżkach, po tych samych gorgańskich głazach czy wygodnych płajach co oni. Brakuje mi tego i tęsknie za tym w pewien sposób. Są to tylko góry, choć wspaniałe i piękne brakuje mi w nich tego kontekstu historyczno-kulturowego bliskiego sercu. Nie czuję, że są to TE MOJE góry, nie zajmują w duszy tego miejsca co tamte i chyba nigdy nie zajmą; choć mam nadzieję, znajdę dla nich inne, godne miejsce gdzieś tam wewnątrz siebie… Witaj Rumunio – kraju gór!


Mocanita - zabytkowy parowóz Maramures

Polsko-rumuński słupek graniczny 
Viseu de Sus






0 Komentarze:

Prześlij komentarz