20 września 2019

Słonecznym grzbietem Marmaroszy cz.2

P

o spokojnej nocy w wygodnym łóżku wstaję wypoczęty. Nie musimy zrywać się ze snu wcześnie gdyż odjazd naszej Mocanity przewidziany jest dopiero na godzinę 9:30. Powoli zbieramy swoje rzeczy, jemy prowizoryczne śniadanie, żegnamy się z wygodami łazienki i kierujemy swoje kroki w stronę kolejki, gdzie panuje już ożywiony ruch. Okazuje się, że o godzinie 9:00 odjeżdża wcześniejszy pociąg. Żałuję, że nie ruszamy nim w góry, gdyż zawsze to jednak odrobinę wcześniej. Wczoraj otrzymaliśmy bilety na kurs późniejszy, być może ze względu na brak miejsc we wcześniejszym.

Bilet kolejowy

N

a stacji ogromne poruszenie. Jestem zaskoczony ilością turystów chcących skorzystać z tej atrakcji. Obsługa sprawnie kieruje i rozlokowuje pasażerów w odpowiednich wagonach i na wyznaczonych miejscach. My zajmujemy wagon otwarty skąd będzie lepsza możliwość obserwowania okolicy. Wśród turystów dominują Rumuni, słychać też język niemiecki, angielski, a nawet włoski. Magda wypatruje też gdzieś Polaków.

Stacja Mocanity

O

stry gwizd! Sygnał odjazdu. Kłęby pary buchają z rozgrzanego parowozu. Budynek stacyjny oraz zabudowania wzdłuż niego toną w gęstym dymie. Na chwilę odcinam się od bodźców zewnętrznych i próbuję przenieść się w czasie. Próbuję zobaczyć tę stację, miasteczko oraz tą dziką dolinę sprzed kilkudziesięciu lat. Mam wrażenie, że Mocanita zabiera nas w podróż nie tylko przez kręta dolinę Vaseru, ale także jest swoistym wehikułem czasu. Im dalej zagłębiamy się w dolinę, tym bardziej oddalamy się od cywilizacji, tym bardziej cofają się wskazówki zegara. Chcę w to wierzyć, że rzeczywiście tak jest; że ta kolejka dowiezie nas do miejsca w którym świat jest tak prosty i nieskomplikowany jak sprzed lat. A może to tylko ułuda…

Odjazd!

Za stacją mijamy warsztaty kolejowe i budynki gospodarcze

Początkowo dolina jest szeroka i zamieszkana

W

agony trzęsą się i podskakują na nierównych torach. Trasa wije się wzdłuż malowniczych przełomów Vaseru, które jednak są całkiem pospolite i zwyczajne. Próżno tu szukać spektakularnych widoków na ostre zakola rzeki, czy wyniosłych skałek jak choćby na wzór tych w przełomie Dunajca. Po drodze przed stacją końcową Paltin przewidziano krótkie dwa postoje, w tym jeden na uzupełnienie wody w parowozie.

Brama marmaroska przy trasie kolejki

Dolina Vaseru

Dolina jest głęboka

Po drugiej stronie rzeki biegnie droga 

Tankowanie wody oraz ładowanie opału

P

o ok. 2,5h godzinach jazdy docieramy do stacji docelowej. Z oddali słychać już odgłosy folkowej muzyki; w rozstawionych drewnianych budach i szałasach sprzedawane jest jedzenie, alkohol i inne przekąski. Z ulgą wysiadam z wagonika kolejki, gdyż drewniane siedzenie powoli daje mi się we znaki. Zarzucamy plecaki i spiesznym krokiem opuszczamy całą ta cepeliadę. Ostatni raz oglądamy się za siebie; zostawiamy cywilizację za sobą… od teraz będziemy zdani w większość na siebie samych i łaskę gór.

Przed Paltinem najładniejsza część doliny

Stacja Paltin

O

d stacji Paltin musimy dotrzeć do kolejnej – Bardau – skąd rozpoczniemy nasze przejście przez góry. W tym celu zmuszeni jesteśmy maszerować ok. 3 km torowiskiem, po którym idzie się całkiem przyjemnie. Po lewej stronie huczy Vaser, nad nami szumi marmaroski las, a błękit nieba dodaje otuchy.

Mocanita

Idziemy do Bardau

S

zybko osiągamy stację Baradu. Znajduje się tutaj budynek leśniczówki (chyba) oraz drugi większy budynek stacyjny lub służący pracownikom leśnym. W każdym bądź razie gdy docieramy na miejsce panuje tutaj idealna cisza, żywej duszy. Na ławce ustawionej nieopodal tablicy z mapą turystyczną gór przygotowujemy się do wędrówki: ściągamy nadmiar ciuchów, wyciągamy kije, sprawdzamy trasę. Tabliczka zamieszczona na słupku pokazuje czas przejścia do cabany Cosnea na 10h, czyli nasze 2 dni wędrowania.

Stacja Bardau

Tutaj zaczynamy podejście

R

uszamy początkowo wygodną i szeroką drogą. Oznaczenia są dość rzadkie, ale dobrze widoczne - chyba niedawno odnowione. Sielanka szybko się jednak kończy, gdyż droga zaczyna ginąć w zniszczonym korycie potoku. Brniemy do góry z trudnością potykając się o rzeczne kamienie, naniesione korzenie i wysoką roślinność. GPS wskazuje, że jesteśmy na właściwym szlaku – zaczyna się wspaniale. Muszę dopiąć na powrót nogawki spodni ze względu na wysokie pokrzywy i trawy. Przechodzimy po niewielkim mostku; droga znów zaczyna wyglądać na drogę… Chaszcze przerzedzają się, a my dochodzimy do skrzyżowania z wygodną drogą biegnącą z dołu. I to na tej wygodnej drodze zauważamy świeże oznaczenia szlaku. Wychodzi na to, że my wybraliśmy po prostu trudniejszy bardziej zarośnięty wariant. Teraz znaki czerwonego szlaku pojawiają się dość regularnie. Droga także jest wygodna o niewielkim nachyleniu. Co pewien czas zmuszeni jesteśmy na przeciskanie się przez zwalone drzewa na niej leżące, bądź rumowiska skalne osypujące się z urwistych skalnych klifów. Wznosimy się coraz wyżej, a połonina Piertosula Bardaului zarysowuje się na błękitnym niebie coraz wyraźniej.

Na szlaku, w oddali widać już Pietrosula Bardaului

D

ochodzimy do miejsca, gdzie droga znów łączy się z potokiem. Znów idzie się źle po rozmytych kamieniach. Skręcamy ostro w prawo i czymś co w ogóle nie przypomina ścieżki idziemy w górę. Mozolnie krok po kroku… I znów wychodzimy na szerszą i wygodniejsza drogę. Kolejne zakosy, kolejne głębokie na ponad metr kaniony powstałe przez intensywną erozję gleby, kolejne powalone drzewa. Chwila odpoczynku; GPS jest bardzo pomocny w wędrówce przez ten dziki las. Przystajemy przy kolejnych strumykach - chłodzimy twarze oraz nawadniamy się. Oznaczenia szlaków znów gdzieś giną i są niewidoczne. GPS prowadzi nas teraz przez coś co kiedyś było drogą, a dziś porosłe jest przez ponad metrowej wielkości świerki. Idzie się ciężko, trzeba przedzierać się przez krzaki i wysokie trawy. Słońce zaczyna coraz bardziej doskwierać, a plecaki coraz bardziej ciążyć na plecach. W mojej głowie pojawiają się pytania o sens takiego spędzania czasu: ten wysiłek wydaje mi się bezcelowy i bezsensowny. Walka z sobą oraz z zielonym piekłem krzaków i lasu Gór Marmaroskich.

Często nasz szlak wygląda w ten sposób

D

ochodzimy w końcu do miejsca, gdy szlak skręca ostro w górę i opuszcza pseudo-droge. Nie wierzę! Oznaczenia prowadzą nas w jeszcze większe krzaki i chaszcze jeszcze większa stromizną. Nie ma rady! Nie mamy wyjścia, jedyne co nam pozostaje to piąć się ciągle w górę. Idę pierwszy i ku mojemu zaskoczeniu odnajduję wśród gęstwin niewielki ślad ścieżki. Nie będzie chyba tak źle, w końcu jesteśmy już bardzo blisko połoniny. Niestety… las zaczyna gęstnieć, stromizna stoku rosnąć. Ścieżka znika, a my przedzieramy się przez gęste paprocie i powalone drzewa. Pot spływa po plecach; oddech staje się szybki i urywany; powietrze w nagrzanym świerkowym lesie wydaje się gęste od zapachu żywicy i igliwia. Co kilka metrów robimy przystanki, nie mówimy nic, ale nie musimy. Myślę, że myślimy to samo: mamy dość i zastanawiamy się co my tu właściwie robimy, po co się męczymy zamiast odpoczywać gdzieś z drinkiem w ręce na leżaku. Myślę, że chyba nie ma górołaza, który choć raz będąc gdzieś w górach w trudnej sytuacji by tak nie pomyślał. Ale jest w tym chyba jakiś sens, bo czy góry gdyby byłby czymś łatwym i przyjemnym to byłyby magnesem dla takich śmiałków jak my?

Wieczorem czas na odpoczynek

N

a szczęście leśny podszyt zaczyna i świerki zaczynają się przerzedzać. W końcu daje się zauważyć pustą przestrzeń połoniny. Radość w sercu, jesteśmy uratowani! Wychodzimy zakosem na skraj górskiej łąki; idziemy ku jej najwyższemu w okolicy punktowi i patrzymy w dal. Nasze oczy chłoną wspaniałe widoki doliny Vaseru, w oddali jak na dłoni widoczne szczyty Czywczynów oraz Hryniaw; na wschodzie dostojna sylwetka Toroiagi, a południową część horyzontu zamykają ledwo widoczne we mgle szczyty Rodianów. Na zachodzie całość zamyka przytłaczający masyw Pietrosula, na którego wejdziemy jutro.


Na biwaku

P

o odpoczynku i ochłonięciu trzeba rozpocząć budowę biwaku. Idę na poszukiwania wody, lecz nic nie znajduję. Ciężka sytuacja… nasze zapasy są ograniczone – trzeba racjonować porcje. Wiemy, że gdzieś w okolicy znajdować powinna się bacówka-szopa, w której można by się przespać. Niestety obchodzę całą północną część połoniny, lecz jej nie znajduję, Zniechęcony brakiem źródła i szałasu mam dość. Zmęczenie daje się we znaki. Postanawiamy rozbić namiot na połoninie, rozpalamy ognisko, przygotowujemy jedzenie – a wszystko to w przepięknych okolicznościach przyrody. Uzmysławiamy sobie, że jesteśmy chyba pierwszy raz tak daleko od cywilizacji. W dolę bezludna dolina Vaseru, na północy niezamieszkane Czywczyny, na zachodzie masyw Piertosula oddziela nas od położonej kilkanaście kilometrów w głębokiej dolinie wsi Luhy. Jesteśmy tu sami, w leśnej karpackiej głuszy, wśród plątaninie szczytów i dolin jak rozbitkowie na morzu dryfujemy tego wieczora pośród gór. 

W

ieczór nadchodzi dość szybko. Na bezchmurnym niebie jedna po drugiej rozbłyskują gwiazdy; pojawia się srebrna tarcza Księżyca. Jest pełnia i dzięki temu noc jest wyjątkowo jasna. Wszystko spowija delikatna poświata srebrzystego światła. Świat zamiera w bezruchu; wiatr całkowicie ucicha, odgłosy pracowitych owadów i wesołych ptaków milkną, nic i nikt nie porusza się w gęstwinie. Zapada spokojna karpacka noc...


Zapada karpacka noc

0 Komentarze:

Prześlij komentarz