25 października 2018

Bieszczady - Trzy kraje, jedne góry cz.2






Budzimy się wcześnie rano. Cisza. Schronisko jeszcze głęboko śpi gdy z niechęcią opuszczamy ciepłe i przytulne łóżka. Po cichu, aby nie budzić współlokatorów, zabieramy swoje rzeczy i schodzimy do jadalni. Tutaj bez zbędnego skrępowania o hałas możemy zjeść śniadanie oraz dopakować do plecaków ostatnie rzeczy. Teraz na dobre możemy rozpocząć swoją podróż. Zgodnie ze wskazówkami recepcjonistki dojeżdżamy na przemyski dworzec kolejowy autobusem miejskim. Jest chłodno, ale nie zimno. Temperatura idealna do jazdy. Śmiejemy się, że może w końcu oto pierwszy raz uda się nie konać z gorąca w ukraińskiej marszrutce. Spod dworca łapiemy busa na granicę, który o dziwo nie jest przepełniony jak to zwykle bywa. Okazuje się, że jest nawet kilka wolnych miejsc. Zadziwia nas cisza i ułożenie współpasażerów; nikt nie rozmawia, nie krzyczy, nie kłóci się, nie przepycha przez wąskie przejście busa. Czy to aby właściwy kierunek? A może to tzw. Europa dotarła w końcu już tutaj.


Po dotarciu do Medyki udajemy się jeszcze do przydrożnego kantoru gdzie dokonujemy wymiany walut. Pani w okienku widząc nasze bagaże próbuje udzielać nam wskazówek i rad na temat podróży po Ukrainie. Uświadamiamy ją, że my nie pierwszy raz. Słysząc to sama dziwi się co jest tam na wschodzie takiego, że jak raz się pojedzie to ciągle się chce tam wracać. Sama była już we Lwowie wiele razy i nadal pozostaje niedosyt.

Po zabawnej sytuacji w kantorze kierujemy się na przejście. A tu kolejne miłe zaskoczenie. Praktycznie brak kolejki, dlatego kordon pokonujemy z marszu. W części ukraińskiej przejścia panuje dość wesoła i luźna atmosfera; być może obsługujący nas pogranicznik ma dobry dzień lub jeszcze nikt nie zdążył popsuć mu humoru? Mniejsza o to; ważne, że my już na Ukrainie.

Na granicy Wschodu i Zachodu

Dalej czeka nas już ukraiński standard czyli Szegini i tamtejszy autowokzal oraz żółta marszrutka do Lwowa. Za kilkadziesiąt hrywien pakujemy się do busika i zajmujemy wygodne miejsca na samym końcu, gdzie znajduje się trochę więcej miejsca na nasze plecaki. Tłumów też nie ma, więc można wygodnie wyciągnąć nogi. Ruszamy; w wolnym tempie – jak to zawsze na Ukrainie – toczymy się w stronę Lwowa po całkiem dobrej jakości drodze. Zajeżdżamy do kilku wsi po drodze i chłoniemy klimat Kresów nieco zakurzonych, zaniedbanych, jakby odgrzebanych z kart jakiejś starej książki.

Na lwowski zachodni dworzec autobusowy docieramy bez większych przygód. Tym razem obyło się bez natknięcia na procesję żałobą z trumną jak to już kilka razy miało miejsce wcześniej. Ale mimo wszystko nie obyło się bez sytuacji o charakterze dekadenckim. Naprzeciwko dworca mieliśmy okazję obserwować człowieka chcącego popełnić samobójstwo. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i człowiek ten został uratowany na naszych oczach.  

Lwowski dworzec zachodni prezentuje się mało imponująco. Z grubsza przypomina katowicki dworzec PKS – takie same klepisko i mało przyjazny budynek obsługi podróżnych. Do odjazdu naszej marszrutki pozostało jeszcze kilka godzin, dlatego postanawiamy udać się do położonego po przeciwnej stronie drogi centrum handlowego Metro. Warto polecić tutaj małą restauracyjkę w formie szwedzkiego stołu z tanim i smacznym jedzeniem. Idealne miejsce na przystanek w podróży.

W oczekiwaniu na marszrutkę we Lwowie

W końcu wybija 13:30 i pojawia się nasza marszrutka, która dowiezie nas bezpośrednio do Husnego pod Pikujem. Wewnątrz nie ma nadmiernego tłoku co jest dość zaskakujące w transporcie publicznym na Ukrainie. Trasa marszrutki biegnie przez Sambor, Rozłucz, Turkę do Husnego i Krywki pod Pikujem. Czeka nas teraz średnia przyjemność 4-godzinnej jazdy. Z okien busa mamy okazję zapoznać się z pięknymi widokami bieszczadzkiego pogórza oraz samych gór; zobaczyć kawałek Sambora z grupą rozśpiewanych Cyganów czy przygnębiającej w swojej biedzie Turki. Na nasze szczęście droga z samego Lwowa do Husnego jest w stanie idealnym świeżo po remoncie, dlatego podróż przebiega bez nadmiernego skakania po dziurach. Wydaje mi się to takie mało ukraińskie, ale czas nie stoi w miejscu, a wszystko się zmienia.

Za Turką wjeżdżamy w przepiękne i malownicze górskie tereny. Serpentyna szosy wije się wysoko nad okolicą poprzez ogromne otwarte przestrzenie. Na horyzoncie rysują się we wszystkich kierunkach mniejsze i większe góry. W marszrutce zaczyna też ubywać ludzi, którzy wysiadają w małych górskich wioskach. W końcu nadchodzi i czas na nas; wysiadamy przy skrzyżowaniu głównej drogi z gościncem na Husne. Ku naszemu zaskoczeniu maszrutka skręca jednak do wsi, a my z zawiedzionymi minami obserwujemy jak oddala się w tumanach kurzu. Szkoda, że wcześniej nie dopytaliśmy o miejsce postoju w Husnem. Nie pozostaje nam nic innego jak rozpocząć marsz ku wiosce polną, kamienistą drogą.  

Z marszrutki m.in. takie widoki

Pogoda dopisuje; jest piękny, ciepły jesienny wieczór. Do miejsca naszego noclegu pozostało nam jeszcze kilka kilometrów przez wieś. Po pewnym czasie mija nas jeden z nielicznych samochodów na tej drodze, który zatrzymuje się kilka metrów przed nami. Wysiada z niego młody chłopak, bez słowa otwiera bagażnik i proponuje podwózkę do wsi. Cudownie, jednak są dobrzy ludzie na tym świecie. Po drodze kierowca zatrzymuje się jeszcze przy pierwszych zabudowaniach i zabiera starszą kobietę, być może matkę... nie wiemy dokładnie, bo kierowca nie jest wielce rozmowny, a kobieta mówi tak dziwnym językiem – być może lokalną gwarą – że nic nie rozumiemy. Droga przez wieś mimo braku asfaltu jest dość dobra; grunt, że nie ma ogromnych „jam” i jedzie się w miarę równo. Teraz mamy chwilę aby popodziwiać wioskowe pejzaże Husnego. A jest na co patrzeć! Jak się okazuje Husne to jedna z kilku karpackich wiosek leżących pod pasmem Pikuja, wciśniętych głęboko w boczne doliny potoków spływających z połonin. Ilość zachowanego tradycyjnego budownictwa powala. Mijamy okazałe piękne stary chaty; zaniedbane obejścia opuszczonych zagród, gdzieś przy drodze mignie oryginalny budynek dawnej kuźni. Żywy skansen w którym na co dzień żyją ludzie; choć wydaje się, że dla części z nich egzystencja sprowadza się głównie do wystawania i picia wódki pod jednym ze sklepów. Patrząc na te obrazy nachodzi mnie refleksja na temat okropnie ograniczonych horyzontów tych ludzi oraz o zapewne niewygórowanych marzeniach i oczekiwaniach. Jakże ciężkie i gnuśne musi być tutaj życie.

Droga przez Husne

Tradycyjna zabudowa

Husne

Husne Wyżne - cerkiew

W końcu podjeżdżamy pod ostatni sklep we wiosce. Serdecznie dziękujemy za podwózkę. Na koniec dostajemy informację, że nocleg można znaleźć na samym końcu wioski, ale to jeszcze 1-2 km drogi. Nie szkodzi; jest jeszcze jasno, a spacer przez wieś dobrze nam zrobi. Pozowali rozprostować i rozchodzić nogi po podróży, a przy okazji z bliska obejrzeć wszystkie „wioskowe cuda”. Idąc w górę wsi mamy wciąż przed sobą wspaniałą sylwetkę Pikuja górującego nad okolicą. Na jasnym niebie rozświetlonym przez zachodzące Słońce wyraźnie rysuje się jego ciemna i masywna sylwetka. Miło pomyśleć, że jutro tam się wdrapiemy.

Przed nami Pikuj

Tymczasem trzeba rozglądnąć się za jakimś noclegiem. Za ostatnimi zabudowaniami wsi napotykamy na duży i wyraźny znak prowadzący do schroniska „Pikuj”. Proponuję jednak iść jeszcze kawałek dalej do „Bojkowskiej Chaty”, która oferuje nieco wyższy standard. Podchodzimy pod kwaterę; po drodze mijamy jakiegoś gościa w „kamuflażu” przy pracy przy ogrodzeniu, jak się później okazało był to właściciel obiektu. Niestety w „Bojkowskiej Chacie” nie ma miejsc, wszystko zajęte. Szkoda. Po przeciwnej stronie znajduje się jeszcze jedna kwatera, ale odgłosy imprezy zniechęcają do nocowania tam. Hospodar „Bojkowskiej Chaty”, mówiący dobrze po polsku, oferuje nam w końcu pomoc w znalezieniu noclegu. Każe czekać u siebie na ławce i zaczyna wydzwaniać do osoby prowadzącej wcześniej mijane schronisko „Pikuj”. Niestety próba kontaktu nie udaje się. Gospodarz prosi o cierpliwość; będzie próbował za 5 minut znów się dodzwonić. Kolejna próba i nic, i znów 5-10 minut. I znów próba i nic; i znów, i znów... Niecierpliwimy się, bo zaczyna już się ściemniać. W końcu nie mogąc nawiązać łączności hospodar proponuje nam pokój nad kuchnią. Kucharka nie przyjechała, bo ma chore dziecko więc jest wolny. Bierzemy! Nie ma co się zastanawiać. Okazuje się, że pokój jest całkiem przyzwoity. Po obfitej obiadokolacji i odpoczynku oraz spożyciu naleweczki kładziemy się do łóżka. W śnie nie przeszkadza nam nawet hałas z pobliskiej wiaty i bani, gdzie przyjezdni Ukraińcy zorganizowali mocno zakrapianą imprezę. Jeszcze tylko ta jedna noc i rozpoczynamy „pohid w hory” ścieżką przez połoniny wschodnich i zachodnich Bieszczadów.

I w drogę









0 Komentarze:

Prześlij komentarz