Noc upływa bardzo spokojne, choć budzę się wiele razy szukając wygodniejszej pozycji. Namiot rozbiliśmy na nieco pochyłym terenie więc nie jest zbyt komfortowo. Nasze obawy co do temperatury okazują się całkowicie błędne; jest bardzo ciepło jak na połowę października.
W końcu zaczyna się rozwidniać.
Blade światło poranka powoli przenika przez ciemna powłokę
namiotu. Nie mogąc już dłużej wyleżeć w niewygodnej pozycji
podejmuje decyzję o wyjściu na zewnątrz. Jestem przygotowany na
uderzenie chłodnego powietrza. Nic takiego jednak nie następuje.
Poranek jest bardzo ciepły i całkowicie pozbawiony wilgoci; nie ma
śladów najmniejszej rosy, a nasz namiot jest idealnie suchy co
będzie dużym plusem przy jego pakowaniu.
Rozglądam się po okolicy. Niebo
idealnie niebieskie zwiastuje kolejny cudowny dzień. Chwytam aparat
i idę nieco kawałek w stronę szczytu Starostyny, aby mieć nieco
lepszy widok na wschód Słońca oraz dobrze stąd widoczne całe
pasmo Pikuja. W dolinach w których ukryły się wioski zalega lekka
mgła, na zacienionych zboczach można zauważyć szarą powłokę
szronu. Widocznie wystąpiło silne zjawisko inwersji, dzięki której
my spędziliśmy spokojną noc na ciepłej połoninie, podczas gdy
wioski musiały walczyć z mrozem.
Brak jakiejkolwiek chmurki na niebie
powoduje, że wschód nie jest zbyt spektakularny. Ot, tak po prostu
Słońce pojawia się na horyzoncie. Stoimy chwilę w milczeniu, bo
cóż innego robić w takim momencie; pozostaje tylko napawać się
ciszą połoniny oświetlaną pierwszymi blaskami promieni.
Wkrótce jednak trzeba powrócić do
rzeczywistości. Nie mamy dziś zbyt dużo czasu i nie możemy
pozwolić sobie na leniwą wędrówkę. Musimy zdążyć na
elektriczkę z Sianek do Wielkiego Bereznego o 16:40. Dzięki temu,
że poranek jest ciepły przygotowanie śniadania oraz pakowanie
idzie całkiem sprawnie. Jest nawet czas na krótkie świętowanie.
Nie sądziłem, że kiedyś będzie mi dane obchodzić urodziny na
ukraińskiej połoninie.
Biwak pod Starostyną |
Toboły na plecy i w drogę. Ostatnia
lustracja miejsca obozowego czy aby nic nie zostało. Ostatnie
spojrzenie; to spojrzenie, które zawsze ma u mnie wymiar
sentymentalny. Bo od teraz to miejsce będzie mi się kojarzyć z
kolejnymi wydarzeniami, przeżyciami, radosnymi chwilami. Ileż
takich miejsc w górach; niektóre zatracają się w pamięci już po
krótkim czasie, a inne tkwią tam cały czas jak wyraźne i kolorowe
zdjęcie.
W oddali Beskidy Skolskie |
Z podejścia na Starostynę |
Wyzwaniem jest dla nas podejście na
Starostynę (1229 m.n.p.m.). Od strony miejsca naszego biwaku zbocza
tej góry są piekielnie strome. Do tego dochodzi ociężałość po
obfitym śniadaniu i leniwym poranku. W końcu udaje się! Bo w końcu
dlaczego miałoby się nie udać?! Szczyt Starostyny i wspaniałe z
niej widoki. Widoczna jak na dłoni Ostra Hora, dumnie prezentuje
swoje trzy kulminacje. Ale to co przykuwa uwagę to widok na zachód.
O poranku przejrzystość jest o wiele lepsza niż za dnia, toteż
panorama Bieszczadów Zachodnich leżących już w Polsce zapiera
dech w piersiach. Od tej strony te nasze niewielkie, zadeptane góry
wyglądają całkiem inaczej. Prezentują się bardzo okazale
wyrastając z głębokich od tej strony dolin Sanu i Użu oraz ich
małych bocznych dopływów. Wydają się też bardzo rozległe, gdyż
poszczególne szczyty są względem siebie poprzesuwane dając
złudzenie ogromnej ilości wierzchołków i połonin.
Ostra Hora ze Starostyny |
Karpaty to także ciche wsie w dolinach |
Polskie Bieszczady ze Starostyny |
Bieszczady – jedne góry przedzielone
granicą; niewidzialną w terenie kreską która stanowi szklany mur.
Serce samo wyrywa się aby nie zważając na nią po prostu
przeskoczyć San, który jest tu malutkim strumyczkiem i znaleźć
się już tam „po drugiej stronie lustra”.
Wędrujemy. Pod naszymi stopami padają
kolejne szczyty. Za Starostyną (1229 m.n.p.m.) połoniny zaczynają
ustępować już lasom. Jedynie najwyższe kulminacje Drohobyckiego
Kamienia (1186 m.n.p.m.) i Kińczyka (1115 m.n.p.m.) pokryte są
łąkami. Z każdym krokiem oddalamy się od króla Bieszczadów –
Pikuja i zdążamy na audiencję u królowej - Tarnicy. Polskie
Bieszczady rosną teraz w oczach; już bez problemu rozpoznajemy
poszczególne szczyty i przełęcze. Chyba najpiękniejsza panorama
na polską stronę roztacza się z malutkiej polanki na stokach
Kińczyka przez którą przebiega szlak. Jednocześnie jest to też
ostatnia tak szeroka panorama na polskie Bieszczady na naszej trasie.
Starostyna z Drohobyckiego Kamienia |
Polskie Bieszczady z Kińczyka |
Dalej wchodzimy w las, idziemy trochę
skrajem pól i małymi zagajnikami. Okrążamy teraz leżącą w
dolinie wieś Karpackie. Z łąk nad wsią możemy obserwować jak na
dłoni całe pasmo Pikuja, jesteśmy po jego przeciwnej stronie.
Słońce mocno przygrzewa; już dość niskie, pięknie oświetla
jesienne wysokie trawy, kolorowe drzewa które przysiadły tu i
ówdzie między domami i polami. Wiatr przynosi woń dymu z odległego
ogniska ze wsi. Ten zapach zmieszany z ciepłymi promieniami Słońca
wirującymi między kolorowymi gałęziami buków i klonów to
kwintesencja jesieni. Chwilę siadamy na łące. Wypijamy ostatnie
krople naszego zapasu wody, posilamy się tym co jeszcze nam zostało.
Jak zwykle cisza. Lubię ciszę w górach. W mieście też jest
cisza; tak można uciec w ciszę także w mieście, ale ta miastowa
cisza jest zawsze inna, nerwowa, trwa jak napięta struna. Ta górska
cisza jest radosna, spokojna, lekka, naturalna....
Nad wsią spotykamy grupkę młodych
ludzi. Z oddali bierzemy ich za grupę turystów, ale mylimy się.
Ubrani są w zwykłe ubrania i taszczą ze sobą jakieś bagaże i
torby. Udają się drogą w stronę wsi Użok; czyżby też wybierali
się na ten sam pociąg co my?
Na wsią Karpackie. Widok na Starostynę |
Pasmo Pikuja; nad wsią Karpackie |
Zbieramy się, ale ciężko jest mi się
żegnać, tak tu pięknie. Za każdym razem gdy opuszczam jakieś
miejsce we Wschodnich Karpatach zadaję sobie to pytanie: czy jeszcze
kiedyś tu wrócę? No bo przecież losy ludzkie są różne; różnie
może życie się potoczyć... Wtedy mi smutno, choć wiem że na
mojej drodze jeszcze tyle miejsc do zobaczenia. Czy starczy życia i
sił aby je wszystkie odkryć?
Ukraińskie Bieszczady |
Jest połowa października, a Słońce
grzeje jak latem. Praktycznie nie mamy już wody. Po drodze nie
napotykamy też na żadne dobre źródło. Chyba dopiero w Siankach
pod sklepem będziemy mogli uzupełnić płyny, ale to jeszcze dobre
kilka kilometrów. Podchodzimy pod zbocze Błyśni (1040 m.n.p.m.).
Według mapy powinniśmy teraz wdrapać się na jej szczyt stromą
ścieżką aby następnie zejść nisko na przełęcz i znów wdrapać
się na Perejebę (1018 m.n.p.m.) której ramieniem zejdziemy do
Sianek. Z 2013 roku pamiętam że sama przełęcz między szczytami
jest bardzo głęboka, a i samo przejście grzbietem nie należy do
przyjemnych. W końcu zapada decyzja, że obchodzimy szczyty drogą
zaznaczoną na mapie; być może będzie nieco dalej, ale nie musimy
niepotrzebnie wspinać się i schodzić w dół. Poza tym musimy
oszczędzać siły ze względu na brak wody. Mapa nas nie zawodzi bez
problemu odnajdujemy drogę i praktycznie cały czas idziemy po
płaskim. Słońce nie odpuszcza, mocno spragnieni myślimy tylko o
wodzie. Łapczywie wpatrujemy się w mijane kałuże z nieruchomą
czystą wodą. Oj jak dobrze byłoby się napić teraz takiej
chłodnej wody.
Już niedaleko do Sianek |
W miejscu gdzie kończy się las i
wychodzi się na łąki z których w oddali widać już Sianki nagle
wydarza się cud. Zauważam przy drodze źródło. I to źródło,
które całkiem ktoś niedawno musiał wykopać. Dookoła świeżo
zruszana ziemia; woda spływa po wielkim zielonym liściu szczawiu,
który ktoś tak ułożył aby ułatwić jej nabieranie. O jak dobrze
zanurzyć usta i wypłukać gardło w chłodnej i jakże mokrej
wodzie. Pijemy łapczywie, bez opamiętania. Kilka kubków i umysł
od razu się rozjaśnia, humory się poprawiają i znów pojawiają
się siły do dalszej wędrówki.
Do pracy w polu jeździ się tu taką maszyną |
Sianki |
Pomnik Strzelców Siczowych |
Z tego miejsca jeszcze jakieś 3 km do
wsi. Po drodze mijamy grupę ludzi pracujących przy wycinaniu
zarośli, a gdy docieramy do skraju wsi zatrzymujemy się chwilę
przy krzyżu Strzelców Siczowych. Podziwiamy także nowiusieńki
asfalt na drodze; w końcu na Ukrainie to nie jest całkiem normalna
sytuacja. Do dworca w Siankach docieramy po małych perturbacjach.
Początkowo idziemy wzdłuż głównej drogi, później schodzimy w
stronę lasu według żółtych oznaczeń, które w końcowym efekcie
wyprowadzają nas praktycznie z powrotem na główną drogę.
Ostatecznie trafiamy na jakiś szutrowy trakt, którym docieramy do
torów kolejowych. Tutaj nie koniec przygód, trafiamy na ogromnie
długi skład towarowy jadący od strony przełęczy Użockej. Musimy
czekać aby przejść przez torowisko. Popełniamy błąd i
bezmyślnie wybieramy ścieżkę wzdłuż torów, ale po
przeciwległej stronie dworca. Z racji, że skład towarowy zatrzymał
się na stacji musimy go teraz obejść. Trochę obawiamy się czy
ktoś nas nie zatrzyma, bo kręcimy się po torach jak szpiedzy z
krainy dreszczowców. W końcu poniżej nas za torowiskiem przebiega
polsko-ukraińskia granica. Mimo wszystko udaje się nam w końcu
dotrzeć do dworca, który aktualnie jest w odbudowie. Stary dworzec
rozebrano, a na jego miejscu postawiono nowy budynek swoją bryłą
nieco przypominający poprzedni. Kręcimy się trochę po stacji w
poszukiwaniu rozkładu i miejsca gdzie można by kupić bilety.
Kafe Beskid, a w tle polskie Bieszczady |
Sianki |
Na jednym ze starych budynków
odnajdujemy to czego szukamy. Na oknie wisi rozkład i informacje na
temat zakupu biletów. Rozmawiamy dość głośno, toteż ściągamy
na siebie uwagę. Z wnętrza wychodzą dwie osoby, pracownicy kolei.
U pani dróżniczki możemy zakupić bilety, a pan o nieokreślonym
dla nas stanowisku informuje, gdzie możemy znaleźć sklep. Jest na
tyle miło, że dróżniczka proponuje nam pozostawienie swoich
plecaków u siebie na zapleczu, dlatego na lekko udajemy się na
uzupełnienie płynów do „magazinu”.
Ku naszemu rozczarowaniu w sklepie brak
piwa; miejscowi wszystko wykupili. Choć z tyłu w lodówce widzę
stoi kilka butelek. Może to puste? A może pani nie chce nam
sprzedać? No nic, kupujemy kwas i wychodzimy. Dziwna sprawa, ale w
jednym budynku znajdują się 2 sklepy. Co jeszcze bardziej dziwne,
do tych sklepów prowadzi wspólne wejście z zewnątrz do
przedsionka z którego na lewo i prawo wchodzi się do pomieszczeń
sprzedażowych W tym drugim oczywiście też brak piwa. Tutaj
kupujemy zimne lody i pałaszujemy je na ławkach przy sklepie
obserwując wioskowe życie.
Sianki - przy terenach kolejowych |
Sianki - cerkiewka i sklep przy dworcu |
Sianki robią bardzo przygnębiające
wrażenie: tragiczny stan dróg, tragiczny stan domów i obejść. Na
przeciwko dworca znajduje się przedwojenny budynek kolejowy, tak
podobny do innych tego typu znajdujących się dziś w Polsce. Po
krótkim odpoczynku i „zwiedzaniu” wsi wracamy na dworzec.
Odbieramy nasze plecaki i wsiadamy do podstawionej elektriczki. A w
niej jak to w niej: gorąco jak w konserwie. Znajdujemy jedno okno,
które daje się uchylić. Dzięki Ci Panie!
Elektriczka |
Za chwilę odjazd! |
Nasza przygoda z Bieszczadami
Wschodnimi kończy się w Siankach. Granica między Wschodnimi, a
Zachodnimi Bieszczadami przebiega przez przełęcz Użocką przez
która za chwilę przejedziemy na Zakarpacie. Będziemy jechać
koleją cesarza Franciszka Józefa, której odcinek Sianki –
Wołosianka jest najbardziej spektakularny i malowniczy. Trasa
została oddana do użytku na początku XX wieku. Odcinek o którym
mowa liczy 18 km na którym pokonujemy 370 m różnicy wysokości,
wiedzie przez 6 tuneli ( najdłuższy prawie kilometrowy) i 27
wiaduktów (licząc te najmniejsze) oraz 18 serpentyn.
Ruszamy. Pociąg szarpie i trzeszczy,
ale jedzie. Chwilę po opuszczeniu stacji w Siankach po prawej
stronie zauważamy słupki polsko - ukraińskiej granicy. Oj jak
blisko, a jak daleko. Chcąc dostać się teraz tam w „nasze”
Bieszczady jesteśmy zmuszeni przedostać się na Słowację i
stamtąd przejść przez góry. Po chwili wjeżdżamy na przełęcz
Użocką, gdzie z okien pociągu widać posterunek policji na granicy
obwodów lwowskiego i zakarpackiego. Dalej jest już tylko piękniej.
Wspaniała pogoda, jesienne lasy, wiadukty i tunele, dym z
okolicznych ognisk i dalekie widoki z okien pociągu to to co nas
przyciąga. Jest tak pięknie, że nie możemy oderwać wzroku.
Zauważa nas jeden z konduktorów.
Widząc, że jesteśmy turystami z zagranicy oferuje nam miejsce u
maszynisty za jedynie 2 dolary. Jak mówi tam szerokie okno i można
bez problemu robić zdjęcia. Odmawiamy, nie ze względu na cenę ale
po prostu trochę z lenistwa.
Koleją zakarpacką |
Trasa jest tak piękna, że nie wiadomo
kiedy, a jesteśmy w Wołosiance. Najpiękniejsza cześć przejazdu
już za nami, a tym samym połowa drogi do Wielkiego Berezengo. Teraz
elektriczka co rusz zatrzymuje się na małych stacyjkach i szybko
zapełnia się pasażerami; typowy przekrój społeczeństwa
Ukraińskiego, choć bez ekscesów i dantejskich scen które czasami
rozgrywają się w komunikacji zbiorowej.
W końcu po prawie 2 godzinach jazdy
wysiadamy w Bereznym. Szybko zaczyna zapadać zmierzch. Mamy
zarezerwowany wcześniej nocleg na Bookingu, dlatego idziemy na
poszukiwanie swojego apartamentu. Okazuje się to bardzo trudne.
Początkowo szamotamy się tam i z powrotem wzdłuż ulicy w
poszukiwaniu numeru. Pytamy jedną osobę, ale nie jest w stanie nam
pomóc. Kolejne kobiety twierdzą, że to nie ta ulica bo ta jest
Stefanika, a nie Szewczenki. Zdezorientowani nie wiemy co robić,
jest już praktycznie całkiem ciemno. Zaczepiona grupka dziewczyn
też nic nie wie na temat o noclegu pod naszym adresem. W końcu
decyzja dzwonimy tam. Magda wybiera numer i... nic. Nie ma takiego
numeru. Dziwne, widocznie ten nocleg nie istnieje. W końcu
decydujemy się zaciągnąć języka w pobliskim sklepie. Okazuje się
to chyba jakiś monopolowy. Kobieta za ladą, typowa „elegancka
Ukrainka” coś tam mówi, wykonuje jakiś telefon i każe czekać.
Po chwili wychodzi do nas mężczyzna w średnim wieku, wypytuje
skąd, gdzie, jak itp. Gdy dowiaduje się, że my z Pikuja nie jest w
stanie uwierzyć, w końcu to tak daleko, dla niego prawie koniec
świata. Jest na tyle miły, że wskazuje nam Hotel Karpaty. Okazuje
się, że kilka razu mijaliśmy to miejsce, ale ze względu na
wejście od podwórza i słabą reklamę nie zauważyliśmy
szyldu.Wchodzimy. Są wolne pokoje. Za 150 hrywien (ok.22 zł) od
osoby otrzymujemy elegancki pokój z łazienką, telewizorem i
klimatyzacją oraz darmowym wi-fi. Szał. Dziś pełen luksus: kąpiel
i obfita kolacja w restauracji na parterze. Tego wieczoru lepiej nie
mogliśmy trafić.
Góry to coś pięknego. Ostatnio w Alpach miałem okazję się przechadzać i przyznam szczerze,że było cudownie. Polskie góry,też niczego sobie,piękno i wszystko czego człowiek potrzebuje na "naładowanie baterii. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń