23 września 2019

Słonecznym grzbietem Marmaroszy cz.3

N

oc jest ciepła, a podłoże na którym stoi nasz namiot na tyle wygodne, że można w miarę normalnie się wyspać. Po śniadaniu oraz spakowaniu plecaków wyruszamy w dalszą drogę. Martwią mnie nasze ograniczone zapasy wody; mam nadzieję, że źródło zaznaczone na mapie na przełęczy po drugiej stronie Pietrosula będzie działać.

Dolina Vaseru i Toroiaga o poranku

Toroiaga

T

ymczasem rozpoczynamy mozolne wejście pod szczyt. Podchodzimy stromą stroną wschodnią, a Słońce przygrzewa już dość mocno co nie uprzyjemnia nam wędrówki, dodatkową trudnością jest też brak dobrej ścieżki. Co jakiś czas przystajemy, odwracamy się za siebie i podziwiamy cudowne widoki na góry. W pewnym momencie dostrzegamy nieopodal miejsca naszego noclegu szałas! To ten którego szukaliśmy wczoraj. Z dołu nie był widoczny ze względu na otaczające go drzewa. Gdybym jednak poszedł szukać wody po południowej stronie połoniny na pewno bym go zauważył. Jaka szkoda, że nie udało się w nim przenocować. Być może tam gdzieś właśnie była woda, której teraz tak nam brakowało.

Pietrosul w porannym Słońcu

Podchodzimy pod szczyt Pietrosula

P

ierwsza część podejścia nie nastręcza większych trudności. Gdy dochodzimy jednak do podnóża szczytu zaczyna się męcząca wspinaczka bardzo stromo nachylonym stokiem. W górę prowadzi nas ledwo widoczna ścieżka pokryta drobnym żwirem utrudniającym poruszanie się. W niektórych momentach pomagam sobie rękami idąc prawie na czworakach. Na szczęście kawałek przed szczytem teren nieco się wypłaszcza i jest nieco lepiej. Nadmierny wysiłek i palące Słońce nie pozwala na cieszenie się w pełni otaczającymi nas widokami. Dopiero na szczycie po odpoczynku możemy lepiej zorientować się w otaczającym nas krajobrazie – a widoki stąd pierwsza klasa. Mnie najbardziej podoba się panorama północna na Czywczyny i Czarnohorę oraz zachodnia na grupę Farcaula. Połoniny tego ostatniego szczytu wyglądają stąd po prostu nieziemsko. 

Widok z Pietrosula na Czywczyny

Z Pietrosula na grupę Farcaula i Pop Iwana Marmaroskiego

Zdobywca na szczycie

Ł

agodniejszy stok od strony zachodniej sprowadza nas na przełęcz między Pietrosulem, a szczytem Bucovinca. Po północnej stronie znajdują się niewielkie kotły polodowcowe ze śladami kilku jeziorek. Jeziorka te istniały jeszcze w czasach wędrówek Władysława Krygowskiego, gdyż wspomina o nich w swoich książce. Dziś zapewne w wyniku nadmiernej eutrofizacji przeobraziły się w górską młakę skąd wypływa kilka strumieni. Niestety susza doprowadziła do zaniku tych nikłych stróżek wody.


Bucovinca i Pecealu

Marmarosze i Czywczyny

Z

atrzymujemy się na przełęczy, a ja według wskazań mapy idę szukać wody. Niestety ale i także teraz doznaje rozczarowania. We wszystkich wgłębieniach, które wskazują na źródło nie ma ani odrobinki wilgoci. Dramat. Wracam do Magdy zły, zmęczony, spocony… Chce mi się pić, a w mojej butelce tylko kilka łyków. Wodę najpewniej znajdziemy dopiero schodząc do Łuhów lub nieco wcześniej przy stai pod lasem. Nie jest to optymistyczna wiadomość zważywszy na to, że do tych miejsc mamy jeszcze kilka godzin wędrówki. Pragnienie nie pozwala cieszyć się górami i widokami. Nieco ulgi przynosi jedzenie jagód, które choć trochę nawilżają spierzchnięte usta i suche gardło.

W

lokę się za Magdą w kiepskim humorze, myśląc ciągle o wodzie i o tym jak dobrze byłoby jej zaczerpnąć z chłodnego źródła. Szczyt Bucovinci trawersujemy od strony południowej. Dobrze, że nie musimy wchodzić na jego szczyt. Idziemy wciąż połoniną, a Słońce nie daje za wygraną. Jest najgorętsza pora dnia. Kolejnym i ostatnim szczytem tego dnia jest w całości porośnięty kosodrzewiną wierzchołek Pecealu. Patrzę z daleka na niego z wielkim niepokojem, gdyż już wyobrażam sobie jak walczymy z porastającą go kosówką. Moje obawy są jednak nieuzasadnione; okazuje się, że przez kosodrzewinę prowadzi w miarę szeroka i wygodna ścieżka, którą nie tylko my sobie upodobaliśmy. W pewnym momencie w błotnistym miejscu zauważam kilka niedźwiedzich śladów. Gdyby tego było mało okazuje się, że są to odciski matki wędrującej ze swoim młodym. W pierwszej chwili konsternacja i niepokój. Co będzie jak w tej kosodrzewinie natkniemy się na niedźwiedzie? Nie chcielibyśmy przypadkowo ich zaskoczyć gdzieś za zakrętem ścieżki, tym bardziej w gęstej kosówce, gdzie czując się zagrożone mogłyby zaatakować. Ruszamy dalej, lecz nieco wolniej. Próbujemy też więcej hałasować aby zaalarmować drapieżniki, że wchodzimy na ich teren.

Ślady niedźwiedzi

Pietrosul i Bucovica z Pecealu

N

a szczęście udaje się nam bez problemu przebrnąć przez kosodrzewinę i wyjść na otwartą przestrzeń. Przed nami staja pasterska, więc także i woda. Słońce na otwartym terenie przypieka niemiłosiernie. Wędrówki nie umilają tumany kurzu wzbijające się spod naszych stóp. Staja pod Culmea Peceal prezentuje się bardzo schludnie. Malowniczo położona pod lasem i na tyle wysoko aby można było stąd podziwiać wspaniałą panoramę na masyw Farcaula. Schodząc ścieżką zauważam po lewej stronie źródło. Woda! Jednak jesteśmy na tyle wysoko, że nie decydujemy się schodzić aż tyle w dól. W lesie do którego wejdziemy za chwilę na pewno znajdziemy już też jakiś strumyczek.

Marmarosze

Staja

Z

góry staja wydaje się już opuszczona, jednak gdy schodzimy do jej pierwszych zabudowań zauważamy niewielką stróżkę dymu z ukrytej pod drzewami chaty oraz samotnego pasterza przechadzającego się po połoninie z komórką w ręce. Ot, taki znak czasu. Pięknie wyglądają tradycyjne zabudowania! Po krótkiej sesji zdjęciowej od strony lasu dobiegają nas znajome odgłosy. Początkowo cichy, a później lepiej słyszalny dźwięk dzwonków jest forpocztą dla ogromnego stada owiec oraz kóz na którego czele wędruje młody pasterz. Jego idealnie czarna czupryna i ciemne oczy zdradzają głębokie rumuńskie korzenie. Zapytujemy go o wodę, ale wskazuje to samo nisko położone miejsce więc rezygnujemy. Na końcu, za stadem wędruje drugi pasterz. Zagaduje do nas bez oporów w rumuńsko-ukraińskiej gwarze, co pozwala nam na jako taką komunikację. 

Pasterska staja

Staja

W

chodzimy do lasu gdzie przyjemnie jest wędrować w chłodzie drzew. Miła to odmiana po skwarze połoniny. Niestety musimy jeszcze dość sporo zejść, aby znaleźć wodę. Wyprzedzam Magdę i gdy zaczynam słyszeć delikatny szum strumyka nie wiem czy to już złudzenie wywołane odwodnieniem czy rzeczywistość. Na szczęście okazuje się to być tym drugim. Co za ulga móc bez ograniczeń wlewać w siebie dowolne ilości wody; schłodzić swoje ręce i twarz spieczone połonninym żarem. Wypijam kilka kubków wody, a mój umysł od razu wraca do normalności. Świat staje się jeszcze piękniejszy, zły humor mija, umysł się rozjaśnia. 

Do wioski już blisko

Łuhy

P

ozostaje nam jeszcze kawałek przez las do wioski. W Łuhach znajduje się cabana Cosnea w której według znalezionych przez nas informacji można zanocować. Idziemy więc z nadzieją na normalny nocleg w łóżku i łazienkę. Do wioski trafiamy wczesnym popołudniem. Cabana znajduje się tuż przy szlaku i schodząc z połoniny jest to pierwszy napotkany budynek po prawej stronie. 
Podchodzimy, ale schronisko jest zamknięte, wygląda wręcz jakby opuszczone. Optymizmem nie napawają wybite frontowe okna prowizorycznie zabezpieczone dyktą. Z drugiej strony świeży tłuczeń na podjeździe oraz wygodna szeroka wiata świadczą, że jednak coś się tutaj dzieje. Siadamy i zastanawiamy się co robić. Chwilę odpoczywamy i decydujemy się pójść do wioskowego sklepu, aby tam zasięgnąć informacji. Po drodze zagadujemy napotkaną osobę i pytamy o cabanę. Niestety, według uzyskanych od niej informacji schronisko nie pracuje. Magazin jest dość blisko. Przypomina bardzo te ukraińskie, gdyż przed wejściem postawiono kilka ławek i stołów tworzących tzw. „podsklepie”, gdzie można spożyć nabyte trunki nabyte wewnątrz. Wchodzimy. Pomieszczenie dość ciemne o ograniczonym asortymencie, choć zauważam wszystkie najpotrzebniejsze artykuły. Kupujemy piwo i próbujemy dowiedzieć się coś o schronisku. A niestety nie jest to prosta rzecz ze względu na barierę językową. Okazuje się, że jednak można tam nocować, tylko trzeba udać się po klucz do „żółtego domu” stojącego naprzeciwko. Żółty dom? No tak... był tam taki, z jakaś tablicą… leśniczówka czy jak? Wracamy więc. Wychodząc słyszymy jeszcze jak miejscowi pod sklepem dyskutując coś o cabanie, lecz my jesteśmy w stanie wyłapać z ich rozmowy tylko to jedno słowo.

Przy cabanie gotujemy obiad

Łuhy

D

ocieramy pod „żółty dom”, lecz niestety zamknięte. Na drzwiach kartka o przyjmowaniu interesantów do 15 czy coś w ten deseń. Znów w czarnej dupie. Chyba będzie trzeba się rozbić gdzieś na obrzeżach wioski. Odchodząc od drzwi zauważamy stojące w cieniu auto. Okazuje się, że to rumuńska straż graniczna… mówiąca ludzkim głosem czyli po angielsku! Dzięki temu udaje się nam dowiedzieć, że tutaj tj. w „żółtym domu” nie obsługuje się turystów oraz że nic im nie wiadomo o osobie, która miałaby tu mieć klucze. Dostajemy informację, że nie ma obostrzeń co do rozbijania się z namiotem, więc możemy obozować gdzie chcemy. Idziemy więc znów pod cabanę, aby spędzić tam resztę popołudnia, a wieczorem rozbić na tyłach namiot. Nagle ku naszemu zaskoczeniu zauważamy starszego mężczyznę i kobietę którzy podchodzą pod drzwi schroniska i je otwierają! Magda pyta czy możemy tu spać. Kobieta nieco burkliwie odpowiada, że tu nie ma warunków, że szef będzie wieczorem to zadecyduje czy coś takiego. No to cóż, jakaś nadzieja jest. Siedzimy więc i czekamy oraz obserwujemy naszych gospodarzy. A oni zaczynają wielkie porządki! Z wewnętrznych parapetów znika kurz za pomocą słomianej miotły do podłogi, śmieci ze schroniska odpływają w siną dal w pobliskim strumieniu, a te znajdujące się na terenie cabany lądują za płotem. Ot taka to utylizacja. 

Jutro tam idziemy!

W

końcu podjeżdża auto i wysiada z niego mężczyzna w średnim wieku z lekkim brzuszkiem. Mówi coś do nas, co chyba oznacza pytanie czy chcielibyśmy tu spać. Mija jeszcze chwila, a na schodach pojawia się ta sama kobieta co wcześniej zapraszając nas na nocleg. Cud – nie można tego określić inaczej! Dostajemy dwuosobowy pokój ze świeżą pościelą oraz możliwość umycia się w łazience. Co prawda dostępna jest tylko zimna woda, ale lepsze to niż strumień. Za oknem zapada noc, a my szybko lądujemy w łóżkach. Cóż za ulga, że nie musimy spać dziś w ciasnym namiocie. Otulam się kołdrą chcąc jak najbardziej nacieszyć się miękką pościelą. Sen przychodzi szybko i jest to sen głęboki, spokojny, zdrowy...




1 Komentarze: