30 października 2018

Bieszczady - Trzy kraje, jedne góry cz.4





Noc upływa bardzo spokojne, choć budzę się wiele razy szukając wygodniejszej pozycji. Namiot rozbiliśmy na nieco pochyłym terenie więc nie jest zbyt komfortowo. Nasze obawy co do temperatury okazują się całkowicie błędne; jest bardzo ciepło jak na połowę października.
W końcu zaczyna się rozwidniać. Blade światło poranka powoli przenika przez ciemna powłokę namiotu. Nie mogąc już dłużej wyleżeć w niewygodnej pozycji podejmuje decyzję o wyjściu na zewnątrz. Jestem przygotowany na uderzenie chłodnego powietrza. Nic takiego jednak nie następuje. Poranek jest bardzo ciepły i całkowicie pozbawiony wilgoci; nie ma śladów najmniejszej rosy, a nasz namiot jest idealnie suchy co będzie dużym plusem przy jego pakowaniu.

Rozglądam się po okolicy. Niebo idealnie niebieskie zwiastuje kolejny cudowny dzień. Chwytam aparat i idę nieco kawałek w stronę szczytu Starostyny, aby mieć nieco lepszy widok na wschód Słońca oraz dobrze stąd widoczne całe pasmo Pikuja. W dolinach w których ukryły się wioski zalega lekka mgła, na zacienionych zboczach można zauważyć szarą powłokę szronu. Widocznie wystąpiło silne zjawisko inwersji, dzięki której my spędziliśmy spokojną noc na ciepłej połoninie, podczas gdy wioski musiały walczyć z mrozem.

Brak jakiejkolwiek chmurki na niebie powoduje, że wschód nie jest zbyt spektakularny. Ot, tak po prostu Słońce pojawia się na horyzoncie. Stoimy chwilę w milczeniu, bo cóż innego robić w takim momencie; pozostaje tylko napawać się ciszą połoniny oświetlaną pierwszymi blaskami promieni.
Wkrótce jednak trzeba powrócić do rzeczywistości. Nie mamy dziś zbyt dużo czasu i nie możemy pozwolić sobie na leniwą wędrówkę. Musimy zdążyć na elektriczkę z Sianek do Wielkiego Bereznego o 16:40. Dzięki temu, że poranek jest ciepły przygotowanie śniadania oraz pakowanie idzie całkiem sprawnie. Jest nawet czas na krótkie świętowanie. Nie sądziłem, że kiedyś będzie mi dane obchodzić urodziny na ukraińskiej połoninie.

Biwak pod Starostyną

Toboły na plecy i w drogę. Ostatnia lustracja miejsca obozowego czy aby nic nie zostało. Ostatnie spojrzenie; to spojrzenie, które zawsze ma u mnie wymiar sentymentalny. Bo od teraz to miejsce będzie mi się kojarzyć z kolejnymi wydarzeniami, przeżyciami, radosnymi chwilami. Ileż takich miejsc w górach; niektóre zatracają się w pamięci już po krótkim czasie, a inne tkwią tam cały czas jak wyraźne i kolorowe zdjęcie.

W oddali Beskidy Skolskie

Z podejścia na Starostynę

Wyzwaniem jest dla nas podejście na Starostynę (1229 m.n.p.m.). Od strony miejsca naszego biwaku zbocza tej góry są piekielnie strome. Do tego dochodzi ociężałość po obfitym śniadaniu i leniwym poranku. W końcu udaje się! Bo w końcu dlaczego miałoby się nie udać?! Szczyt Starostyny i wspaniałe z niej widoki. Widoczna jak na dłoni Ostra Hora, dumnie prezentuje swoje trzy kulminacje. Ale to co przykuwa uwagę to widok na zachód. O poranku przejrzystość jest o wiele lepsza niż za dnia, toteż panorama Bieszczadów Zachodnich leżących już w Polsce zapiera dech w piersiach. Od tej strony te nasze niewielkie, zadeptane góry wyglądają całkiem inaczej. Prezentują się bardzo okazale wyrastając z głębokich od tej strony dolin Sanu i Użu oraz ich małych bocznych dopływów. Wydają się też bardzo rozległe, gdyż poszczególne szczyty są względem siebie poprzesuwane dając złudzenie ogromnej ilości wierzchołków i połonin.  


Ostra Hora ze Starostyny

Karpaty to także ciche wsie w dolinach

Polskie Bieszczady ze Starostyny

Bieszczady – jedne góry przedzielone granicą; niewidzialną w terenie kreską która stanowi szklany mur. Serce samo wyrywa się aby nie zważając na nią po prostu przeskoczyć San, który jest tu malutkim strumyczkiem i znaleźć się już tam „po drugiej stronie lustra”.

Wędrujemy. Pod naszymi stopami padają kolejne szczyty. Za Starostyną (1229 m.n.p.m.) połoniny zaczynają ustępować już lasom. Jedynie najwyższe kulminacje Drohobyckiego Kamienia (1186 m.n.p.m.) i Kińczyka (1115 m.n.p.m.) pokryte są łąkami. Z każdym krokiem oddalamy się od króla Bieszczadów – Pikuja i zdążamy na audiencję u królowej - Tarnicy. Polskie Bieszczady rosną teraz w oczach; już bez problemu rozpoznajemy poszczególne szczyty i przełęcze. Chyba najpiękniejsza panorama na polską stronę roztacza się z malutkiej polanki na stokach Kińczyka przez którą przebiega szlak. Jednocześnie jest to też ostatnia tak szeroka panorama na polskie Bieszczady na naszej trasie.

Starostyna z Drohobyckiego Kamienia

Polskie Bieszczady z Kińczyka

Dalej wchodzimy w las, idziemy trochę skrajem pól i małymi zagajnikami. Okrążamy teraz leżącą w dolinie wieś Karpackie. Z łąk nad wsią możemy obserwować jak na dłoni całe pasmo Pikuja, jesteśmy po jego przeciwnej stronie. Słońce mocno przygrzewa; już dość niskie, pięknie oświetla jesienne wysokie trawy, kolorowe drzewa które przysiadły tu i ówdzie między domami i polami. Wiatr przynosi woń dymu z odległego ogniska ze wsi. Ten zapach zmieszany z ciepłymi promieniami Słońca wirującymi między kolorowymi gałęziami buków i klonów to kwintesencja jesieni. Chwilę siadamy na łące. Wypijamy ostatnie krople naszego zapasu wody, posilamy się tym co jeszcze nam zostało. Jak zwykle cisza. Lubię ciszę w górach. W mieście też jest cisza; tak można uciec w ciszę także w mieście, ale ta miastowa cisza jest zawsze inna, nerwowa, trwa jak napięta struna. Ta górska cisza jest radosna, spokojna, lekka, naturalna....

Nad wsią spotykamy grupkę młodych ludzi. Z oddali bierzemy ich za grupę turystów, ale mylimy się. Ubrani są w zwykłe ubrania i taszczą ze sobą jakieś bagaże i torby. Udają się drogą w stronę wsi Użok; czyżby też wybierali się na ten sam pociąg co my?


Na wsią Karpackie. Widok na Starostynę

Pasmo Pikuja; nad wsią Karpackie

Zbieramy się, ale ciężko jest mi się żegnać, tak tu pięknie. Za każdym razem gdy opuszczam jakieś miejsce we Wschodnich Karpatach zadaję sobie to pytanie: czy jeszcze kiedyś tu wrócę? No bo przecież losy ludzkie są różne; różnie może życie się potoczyć... Wtedy mi smutno, choć wiem że na mojej drodze jeszcze tyle miejsc do zobaczenia. Czy starczy życia i sił aby je wszystkie odkryć?

Ukraińskie Bieszczady

Jest połowa października, a Słońce grzeje jak latem. Praktycznie nie mamy już wody. Po drodze nie napotykamy też na żadne dobre źródło. Chyba dopiero w Siankach pod sklepem będziemy mogli uzupełnić płyny, ale to jeszcze dobre kilka kilometrów. Podchodzimy pod zbocze Błyśni (1040 m.n.p.m.). Według mapy powinniśmy teraz wdrapać się na jej szczyt stromą ścieżką aby następnie zejść nisko na przełęcz i znów wdrapać się na Perejebę (1018 m.n.p.m.) której ramieniem zejdziemy do Sianek. Z 2013 roku pamiętam że sama przełęcz między szczytami jest bardzo głęboka, a i samo przejście grzbietem nie należy do przyjemnych. W końcu zapada decyzja, że obchodzimy szczyty drogą zaznaczoną na mapie; być może będzie nieco dalej, ale nie musimy niepotrzebnie wspinać się i schodzić w dół. Poza tym musimy oszczędzać siły ze względu na brak wody. Mapa nas nie zawodzi bez problemu odnajdujemy drogę i praktycznie cały czas idziemy po płaskim. Słońce nie odpuszcza, mocno spragnieni myślimy tylko o wodzie. Łapczywie wpatrujemy się w mijane kałuże z nieruchomą czystą wodą. Oj jak dobrze byłoby się napić teraz takiej chłodnej wody.  

Już niedaleko do Sianek

W miejscu gdzie kończy się las i wychodzi się na łąki z których w oddali widać już Sianki nagle wydarza się cud. Zauważam przy drodze źródło. I to źródło, które całkiem ktoś niedawno musiał wykopać. Dookoła świeżo zruszana ziemia; woda spływa po wielkim zielonym liściu szczawiu, który ktoś tak ułożył aby ułatwić jej nabieranie. O jak dobrze zanurzyć usta i wypłukać gardło w chłodnej i jakże mokrej wodzie. Pijemy łapczywie, bez opamiętania. Kilka kubków i umysł od razu się rozjaśnia, humory się poprawiają i znów pojawiają się siły do dalszej wędrówki.  

Do pracy w polu jeździ się tu taką maszyną

Sianki

Pomnik Strzelców Siczowych

Z tego miejsca jeszcze jakieś 3 km do wsi. Po drodze mijamy grupę ludzi pracujących przy wycinaniu zarośli, a gdy docieramy do skraju wsi zatrzymujemy się chwilę przy krzyżu Strzelców Siczowych. Podziwiamy także nowiusieńki asfalt na drodze; w końcu na Ukrainie to nie jest całkiem normalna sytuacja. Do dworca w Siankach docieramy po małych perturbacjach. Początkowo idziemy wzdłuż głównej drogi, później schodzimy w stronę lasu według żółtych oznaczeń, które w końcowym efekcie wyprowadzają nas praktycznie z powrotem na główną drogę. Ostatecznie trafiamy na jakiś szutrowy trakt, którym docieramy do torów kolejowych. Tutaj nie koniec przygód, trafiamy na ogromnie długi skład towarowy jadący od strony przełęczy Użockej. Musimy czekać aby przejść przez torowisko. Popełniamy błąd i bezmyślnie wybieramy ścieżkę wzdłuż torów, ale po przeciwległej stronie dworca. Z racji, że skład towarowy zatrzymał się na stacji musimy go teraz obejść. Trochę obawiamy się czy ktoś nas nie zatrzyma, bo kręcimy się po torach jak szpiedzy z krainy dreszczowców. W końcu poniżej nas za torowiskiem przebiega polsko-ukraińskia granica. Mimo wszystko udaje się nam w końcu dotrzeć do dworca, który aktualnie jest w odbudowie. Stary dworzec rozebrano, a na jego miejscu postawiono nowy budynek swoją bryłą nieco przypominający poprzedni. Kręcimy się trochę po stacji w poszukiwaniu rozkładu i miejsca gdzie można by kupić bilety.  

Kafe Beskid, a w tle polskie Bieszczady

Sianki

Na jednym ze starych budynków odnajdujemy to czego szukamy. Na oknie wisi rozkład i informacje na temat zakupu biletów. Rozmawiamy dość głośno, toteż ściągamy na siebie uwagę. Z wnętrza wychodzą dwie osoby, pracownicy kolei. U pani dróżniczki możemy zakupić bilety, a pan o nieokreślonym dla nas stanowisku informuje, gdzie możemy znaleźć sklep. Jest na tyle miło, że dróżniczka proponuje nam pozostawienie swoich plecaków u siebie na zapleczu, dlatego na lekko udajemy się na uzupełnienie płynów do „magazinu”.

Ku naszemu rozczarowaniu w sklepie brak piwa; miejscowi wszystko wykupili. Choć z tyłu w lodówce widzę stoi kilka butelek. Może to puste? A może pani nie chce nam sprzedać? No nic, kupujemy kwas i wychodzimy. Dziwna sprawa, ale w jednym budynku znajdują się 2 sklepy. Co jeszcze bardziej dziwne, do tych sklepów prowadzi wspólne wejście z zewnątrz do przedsionka z którego na lewo i prawo wchodzi się do pomieszczeń sprzedażowych W tym drugim oczywiście też brak piwa. Tutaj kupujemy zimne lody i pałaszujemy je na ławkach przy sklepie obserwując wioskowe życie.  

Sianki - przy terenach kolejowych

Sianki - cerkiewka i sklep przy dworcu

Sianki robią bardzo przygnębiające wrażenie: tragiczny stan dróg, tragiczny stan domów i obejść. Na przeciwko dworca znajduje się przedwojenny budynek kolejowy, tak podobny do innych tego typu znajdujących się dziś w Polsce. Po krótkim odpoczynku i „zwiedzaniu” wsi wracamy na dworzec. Odbieramy nasze plecaki i wsiadamy do podstawionej elektriczki. A w niej jak to w niej: gorąco jak w konserwie. Znajdujemy jedno okno, które daje się uchylić. Dzięki Ci Panie!

Elektriczka

Za chwilę odjazd!

Nasza przygoda z Bieszczadami Wschodnimi kończy się w Siankach. Granica między Wschodnimi, a Zachodnimi Bieszczadami przebiega przez przełęcz Użocką przez która za chwilę przejedziemy na Zakarpacie. Będziemy jechać koleją cesarza Franciszka Józefa, której odcinek Sianki – Wołosianka jest najbardziej spektakularny i malowniczy. Trasa została oddana do użytku na początku XX wieku. Odcinek o którym mowa liczy 18 km na którym pokonujemy 370 m różnicy wysokości, wiedzie przez 6 tuneli ( najdłuższy prawie kilometrowy) i 27 wiaduktów (licząc te najmniejsze) oraz 18 serpentyn.

Ruszamy. Pociąg szarpie i trzeszczy, ale jedzie. Chwilę po opuszczeniu stacji w Siankach po prawej stronie zauważamy słupki polsko - ukraińskiej granicy. Oj jak blisko, a jak daleko. Chcąc dostać się teraz tam w „nasze” Bieszczady jesteśmy zmuszeni przedostać się na Słowację i stamtąd przejść przez góry. Po chwili wjeżdżamy na przełęcz Użocką, gdzie z okien pociągu widać posterunek policji na granicy obwodów lwowskiego i zakarpackiego. Dalej jest już tylko piękniej. Wspaniała pogoda, jesienne lasy, wiadukty i tunele, dym z okolicznych ognisk i dalekie widoki z okien pociągu to to co nas przyciąga. Jest tak pięknie, że nie możemy oderwać wzroku.
Zauważa nas jeden z konduktorów. Widząc, że jesteśmy turystami z zagranicy oferuje nam miejsce u maszynisty za jedynie 2 dolary. Jak mówi tam szerokie okno i można bez problemu robić zdjęcia. Odmawiamy, nie ze względu na cenę ale po prostu trochę z lenistwa.  

Koleją zakarpacką

Trasa jest tak piękna, że nie wiadomo kiedy, a jesteśmy w Wołosiance. Najpiękniejsza cześć przejazdu już za nami, a tym samym połowa drogi do Wielkiego Berezengo. Teraz elektriczka co rusz zatrzymuje się na małych stacyjkach i szybko zapełnia się pasażerami; typowy przekrój społeczeństwa Ukraińskiego, choć bez ekscesów i dantejskich scen które czasami rozgrywają się w komunikacji zbiorowej.

W końcu po prawie 2 godzinach jazdy wysiadamy w Bereznym. Szybko zaczyna zapadać zmierzch. Mamy zarezerwowany wcześniej nocleg na Bookingu, dlatego idziemy na poszukiwanie swojego apartamentu. Okazuje się to bardzo trudne. Początkowo szamotamy się tam i z powrotem wzdłuż ulicy w poszukiwaniu numeru. Pytamy jedną osobę, ale nie jest w stanie nam pomóc. Kolejne kobiety twierdzą, że to nie ta ulica bo ta jest Stefanika, a nie Szewczenki. Zdezorientowani nie wiemy co robić, jest już praktycznie całkiem ciemno. Zaczepiona grupka dziewczyn też nic nie wie na temat o noclegu pod naszym adresem. W końcu decyzja dzwonimy tam. Magda wybiera numer i... nic. Nie ma takiego numeru. Dziwne, widocznie ten nocleg nie istnieje. W końcu decydujemy się zaciągnąć języka w pobliskim sklepie. Okazuje się to chyba jakiś monopolowy. Kobieta za ladą, typowa „elegancka Ukrainka” coś tam mówi, wykonuje jakiś telefon i każe czekać. Po chwili wychodzi do nas mężczyzna w średnim wieku, wypytuje skąd, gdzie, jak itp. Gdy dowiaduje się, że my z Pikuja nie jest w stanie uwierzyć, w końcu to tak daleko, dla niego prawie koniec świata. Jest na tyle miły, że wskazuje nam Hotel Karpaty. Okazuje się, że kilka razu mijaliśmy to miejsce, ale ze względu na wejście od podwórza i słabą reklamę nie zauważyliśmy szyldu.Wchodzimy. Są wolne pokoje. Za 150 hrywien (ok.22 zł) od osoby otrzymujemy elegancki pokój z łazienką, telewizorem i klimatyzacją oraz darmowym wi-fi. Szał. Dziś pełen luksus: kąpiel i obfita kolacja w restauracji na parterze. Tego wieczoru lepiej nie mogliśmy trafić.  













1 Komentarze:

  1. Góry to coś pięknego. Ostatnio w Alpach miałem okazję się przechadzać i przyznam szczerze,że było cudownie. Polskie góry,też niczego sobie,piękno i wszystko czego człowiek potrzebuje na "naładowanie baterii. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń