4 czerwca 2017

Borżawa i Krasna - Przez połoniny Karpat Wschodnich cz.4




Po zwinięciu obozowiska wyruszyliśmy w dalszą drogę. Dzisiejszy dzień zapowiadał się pięknie i taki był. Mieliśmy w planach wdrapanie się na nieodległy wierzchołek Munczuła (1248 m.n.p.m), skąd jak się okazało, roztaczała się wspaniała panorama na Gorgany, Połoninę Kuk i Borżawę. Najpiękniej według mnie wyglądały jednak niewielkie wioski rozsiane tu i ówdzie ulokowane na niewysokich wzgórzach i w głębokich dolinach. Wstęgi szos wijące się łagodnie po pagórach; ginące gdzieniegdzie w zakamarkach jarów wartkich potoków nadawały krajobrazowi wiele uroku. W kierunku północno-wschodnim na pierwszym planie widoczne były gęsto stłoczone zabudowania Miżhirii – Międzygóra – niewielkiego górskiego miasteczka do którego skierowaliśmy swoje kroki. Najbardziej malownicze widoki na miasteczko można było podziwiać z obszernych łąk położonych nad doliną Riki.

Samo miasteczko, jak każde na Ukrainie, dla przybyszów z „Zachodu” zawsze jest pełne interesujących obrazów, dźwięków i zachowań ludzi. Swoisty tygiel i mieszanka zachowań Ukraińców o pro-zachodnich aspiracjach w sowieckim otoczeniu. 

Po zejściu do miasta w którym akurat kończył się jarmark, dotarliśmy do całkiem miłej knajpki gdzie ugasiliśmy pragnienie piwem Lwowskim i Zakarpackim. To był także czas na uzupełnienie kalorii i dogadzanie sobie po kilku dniach spędzonych w górach. Miło było siedzieć w cieniu pod parasolami i obserwować miejscowych przy ich codziennym życiu. W takich sytuacjach na Ukrainie zawsze odnoszę wrażenie jakbym oglądał miejscowy świat przez szklaną szybkę, nie był w pełni jego uczestnikiem, był gdzieś obok, był tylko obserwatorem.

Poranne mgły w dolinach

Połonina Borżawa

  
Miżhiria

Późnym popołudniem udaliśmy się na dworzec autobusowy, czyli klepisko w kilkoma zadaszonymi stanowiskami do odjazdów. Tutaj trzeba było pożegnać się z naszym dzielnym kompanem „Nie-naszem”. Dzielne psisko nie wydawało się być zaskoczone obrotem sprawy i ze stoickim spokojem pogodziło się z naszym odjazdem. Widocznie to nie pierwsza grupa, jaką „oprowadzał” po górach. Zapakowaliśmy się do marszrutki jadącej do Kołoczawy – niewielkiej wioski u podnóża Połoniny Krasnej i Połoniny Piszkonii i Strimby w Gorganach. Podróż marszrutką po lokalnych drogach zawsze stanowi atrakcję samą w sobie. Choć o dziwo mieliśmy szczęście, bo akurat ten kurs nie był oblegany i nie było tłoku. W Kołoczawie wysiedliśmy przy Cetnickiej Stanicy czyli czeskim schronisku. Dziś tutaj mieliśmy regenerować siły, przespać się w łóżku, zaznać prawdziwego prysznica, zjeść prawdziwy obiad. Kilka podstawowych rzeczy tak oczywistych na co dzień, w górach przeradza się w prawdziwy luksus i wyraz burżujstwa.

Widok z okna Cetnickiej Stanicy na Połoninę Krasną


  


  

Strimba (1719 m.n.p.m.) z podejścia na Połoninę Krasną

Następnego dnia, po dość ciężkiej nocy zakrapianej miejscowymi trunkami ciężko było się zebrać i wyruszyć w dalszą drogę. Nie ułatwiał tego bardzo gorący poranek; Słońce paliło niemiłosiernie. Przemarsz przez wioskę asfaltową drogą okazał się być mordęgą. Po drodze mieliśmy okazję minąć kilka hotelików, w centrum miejscowości ulokowała się szkoła, jakieś urzędy, kilka sklepów i barów. Nieodłącznym elementem krajobrazu w większych miejscowościach na Ukrainie są pomniki. W samej Kołoczawie naliczyliśmy chyba ok. 4 monumentów i to wszystkie w obrębie centrum.



Naszym kolejnym celem była Połonina Krasna. Wybraliśmy podejście z Kołoczawy szlakiem zielonym, który wyprowadza na grzbiet połoniny bardzo stromą ścieżką. W upalnej pogodzie i z ciężkimi plecakami był to dla nas ogromny wysiłek, który został zrekompensowany pięknymi widokami.
Upał nadal dawał się we znaki; szczególnie na otwartych terenach, gdzie niemożliwa była wędrówka w przyjemnym cieniu drzew. Po wyjściu z lasu przeszliśmy koło stacji meteorologicznej na skraju połoniny i skierowaliśmy kroki w stronę szczytu Topas (1548 m.n.p.m.) z charakterystyczną wieżą przekaźnikową. Wychodząc na jego grzbiet naszym oczom po raz pierwszy okazała się w całej krasie Połonina Krasna. Na tle odległego Świdowca i wystających nad nim najwyższych szczytów Czarnohory rysowała się gmatwanina łagodnych szczytów. Tu i ówdzie przy ścieżce, gdzie niedawno zeszedł dopiero śnieg, kwitły ostatnie krokusy. Przez północno-zachodnią część połoniny poprowadzony został rurociąg, dlatego ta część masywu jest silnie przeorana i zniszczona. Szeroka, kamienista droga przez połoninę świadczy, że dość często pojawiają się tutaj samochodowy terenowe oraz jednoślady. Liczne śmieci, a szczególnie plastikowe butelki to przygnębiający widok.

Połonina Krasna

Stacja meteorologiczna pod Połoniną Krasną

  

  

Do tej pory upalna i parna pogoda zaczęła się zmieniać. Od zachodu napłynęły ciężkie chmury, temperatura nieco spadła, gdzieś w oddali usłyszeliśmy grzmoty. Na szczęście i tego dnia ominął nas deszcz. Po zdobyciu najwyższego szczytu połoniny Sigłańskiego (1564 m.n.p.m.) pozostał nam jeszcze spory kawałek drogi do miejsca biwakowania. Jako nie najlepszej formy spowodowanej upałem, lekkim kacem szło się nam coraz ciężej. Tego dnia nie mieliśmy najszybszego tempa, toteż i dopiero wieczorem dotarliśmy całkowicie wypompowaniu na przełęcz pomiędzy Gropą (1495 m.n.p.m.), a Klimową (1492 m.n.p.m.), gdzie mieliśmy spędzić noc. Jutrzejszy dzień miał być ostatnim dniem spędzonym w górach.

Połonina Krasna w pełnej krasie

Sigłański - najwyższy szczyt Krasnej

Pobudka wypadła dość późno. Każdy chciał odespać i zregenerować siły po dniu wczorajszym. Dziś w planach było zejście do zakarpackiej wsi Ust-Czorna. Trasa przez góry była na tyle krótka, że w wiosce stawiliśmy się popołudniu. Żal było opuszczać te piękne połoniny. Szczególnie, że z ostatnich wierzchołków Krasnej bardzo dobrze widać było rozległe połoniny Świdowca oraz szczyty Karpat Marmaroskich.

Połonina Krasna ze stoków Klimowej (1492 m.n.p.m.)

Konie na połoninie

  

  
Świdowiec

Ust-Czorna to niewielka osada. Znajduje się jednak tutaj kilka hotelików i pensjonatów, gdzie można wynająć sobie pokój. Zatrzymujemy się w baro-restauracji, która najbardziej przypominała swoim wystrojem i wyglądem standardy zachodnie. Zamawiamy smaczne jedzenie; zimne piwo; udaje nam się załatwić nocleg z właścicielką baru w budynku obok. Tego wieczoru po wyczerpującej tygodniowej wędrówce możemy nieco się „rozluźnić".

Ust-Czorna

  
Okazuje się, że z Ust-Czornej do Tiaczowa – miasteczka na granicy rumuńsko-ukraińskiej – skąd mamy pociąg powrotny do Lwowa odjeżdżają tylko dwie marszrutki dziennie i to bardzo wcześnie rano, bo o 5:00 i 6:00. Nasz pociąg odjeżdża z Tiaczowa dopiero o 18:52, dlatego nie jest to nam na rękę. Pani z restauracji załatwia nam taryfę do Tiaczowa na późniejszą godzinę. O umówionym czasie zjawia się dość burkliwy kierowca ze swoją furą. Jedziemy; za oknem przesuwają się wspaniałe krajobrazy. Głęboka malownicza dolina Mokranki, soczysta wiosenna zieleń buków na zboczach; w dole spieniona rzeka o lazurowym kolorze wody. Gdy wyjeżdżamy z wioski kończy się dobra droga; asfalt znika co nie jest niczym dziwnym na Ukrainie. Pomimo dziur jedziemy dość szybko; dookoła nas wznoszą się tumany kurzu wzniecone przez jadące samochody.

Tiaczów

Dojeżdżamy do miasteczka Dubowe i tu niemiła niespodzianka. Nasz kierowca nagle mówi nam, że dalej nie jedzie. Zaczyna się wykłócać, że maiał nas podrzucić tylko do Dubowego. Tym bardziej to dziwne, bo podczas wsiadania, jeszcze upewnialiśmy się czy zawiezie nas do Tiaczowa. Z obiecanych 500 hrywien ostatecznie dostaje tylko 300. Być może myślał, że uda mu się zawieść nas tylko do połowy trasy i zgarnąć całą zapłatę. Nieco zniesmaczeni całą sytuacją wypakowujemy się z plecakami w centrum miasta. Czekamy tylko chwilę i już podbiega do nas mężczyzna i proponuje podwózkę. Okazuje się być to kierowca marszrutki do Tiaczowa; bez namysłu pakujemy się do busa i po chwili „mkniemy” drogą do Tiaczowa. Lądujemy na dworcu autobusowym; do odjazdu pociągu mamy sporo czasu więc postanawiamy iść na miasto. W lokalnej restauracji z pseudo-pałacowym wystrojem wnętrz zamawiamy pizze, piwo etc. Mamy pewną trudność w porozumiewaniu się z obsługą ze względu na dziwną gwarę, którą się posługuje. Jest to mieszanka języka ukraińskiego i rumuńskiego.  Na godzinę przed odjazdem naszego pociągu docieramy na dworzec kolejowy. Nasz skład relacji Sołotwino – Lwów podjeżdża punktualnie. Do Lwowa dotrzemy za 11 godzin. Podróż w pociągu umilamy sobie rozmowami; obserwowaniem widoków zza okna i alkoholem. Rano we Lwowie zostawiamy bagaże w przechowali na dworcu i idziemy na krótki spacer po mieście i obfite śniadanie. Później już tylko pozostaje nam podróż na granicę i powrót do Przemyśla. Do zobaczenia Ukraino!

Pociąg do Lwowa na stacji Tiaczów

2 Komentarze: