14 sierpnia 2018

Gorgany - Gdzieś między Bieszczadami, a Czarnohorą.... cz.3/5





Drugiego dnia przemarszu przez Gorgany wstajemy bardzo wcześnie i opuszczamy nasze wygodne schronienie tuż przed świtem, gdy niebo rozświetlone jest już łuną wschodzącego Słońca Okazuje się, że mamy okazję podziwiać tzw. zjawisko morza mgieł. W dolinie Prutu oraz po stronie zakarpackiej zalegają grube warstwy mgły. Cudowne zjawisko, które stosunkowo rzadko można oglądać latem; zazwyczaj najłatwiej natrafić na nie jesienią.



Dłuższą chwilę stoimy w milczeniu na połoninie ze wzrokiem utkwionym gdzieś w dal; zapatrzeni na ten balet żywiołów: Słońca, mgieł, wiatru... A wszystko to w takt delikatnego pobrzękiwania dzwonków pasącego się bydła.


Wschód Słońca w Gorganach

Morze mgieł z Połoniny Chomiaków


Wczesna pobudka nie jest przypadkowa. Bogatsi o wczorajsze doświadczenia, postanawiamy jak najwcześniej wyruszyć na szlak zanim pogoda znów zacznie płatać figle. Sprawnie przygotowujemy śniadanie oraz zwijamy obozowisko pozostawiając kaplicę i najbliższą jej okolicę w stanie w jakim ją zastaliśmy. Około godziny siódmej wyruszamy w dalszą drogę. Trudno stwierdzić dokąd dziś uda się nam dotrzeć. Chcemy zdobyć Syniak (1665 m.n.p.m.) oraz Mały Gorgan (1516 m.n.p.m.) – najwyższe szczyty tego dnia – jak najszybciej, zanim znów zacznie padać. A padać zacznie; wskazują na to wszystkie znaki na niebie i ziemi. Prognoza pogody nie jest łaskawa; temperatura bardzo szybko rośnie, a to co do tej pory było takie sielskie, piękne i niewinne – czyli poranne mgły w dolinach – szybko podnosi się tworząc deszczowe chmury. Decyzja o wczesnym wymarszu okazała się bardzo dobra. Jeszcze przy dość słonecznej pogodzie udaje się nam podejść pod sam szczyt Syniaka (1665 m.n.p.m.). Początkowo wygodna ścieżka prowadzi nas przez las i kosodrzewinę. Później znów zaczynają się schody. Przejście przez gorgan to nie przelewki. Nasze tempo marszu drastycznie spada ze względu na ruchome głazy pod stopami i ciągłe zastanawianie się nad wyborem najlepszego wariantu przejścia. Trzeba zaznaczyć, że przez grehot nie prowadzi żadna wygodna ścieżka, a głazy nie są ułożone w wygodny kamienny chodnik, jak to ma miejsce chociażby na Babiej Górze czy w Tatrach. Tu każdy krok musi być przemyślany, ostrożny.  


Chomiak ze stoków Syniaka

Idziemy na Syniak

Szlak wiedzie m.in. ścieżką przez kosówkę


W końcu osiągamy szczyt. Tak przynajmniej myślimy, gdyż na jednej z kulminacji grzbietu napotykamy liczne kamienne kopczyki. Robimy tu krótki postój, cieszymy się widokami, strzelamy pamiątkowe fotki i z niepokojem patrzymy w niebo na zmieniającą się pogodę. Zadowoleni jesteśmy, że dość szybko tutaj weszliśmy. Jakie zdziwienie dopada nas dalej, gdy okazuje się, że to co braliśmy za szczyt wcale nim nie było. Najwyższy punkt grzbietu Syniaka (1665 m.n.p.m.) jest płaski i oznaczony dużym kamiennym kopcem oraz tabliczką. Musimy przyznać, że Gorgany kolejny raz nas przechytrzyły. Niestety, gdy osiągamy właściwy szczyt chmury schodzą coraz niżej i nie możemy cieszyć się widokami. Robi się chłodno, obawiamy się deszczu. A deszcz na otwartej przestrzeni gorganu to nic przyjemnego – dowiedzieliśmy się o tym już wczoraj podczas zdobywania Chomiaka. Idziemy więc mozolnie dalej przeskakując z kamienia na kamień ku Małemu Gorganowi.  


Zbocza Syniaka porastają liczne limby

Widoki z podejścia zapierają dech w piersiach

To miejsce uznaliśmy błędnie za szczyt Syniaka


Mały Gorgan (1516 m.n.p.m.) nie jest znów aż taki mały. Z perspektywy szczytu Syniaka wydaje się dość wymagający. Patrząc od tej strony doznajemy pewnego rodzaju złudzenia, że podejście na tą górę będzie bardzo strome, choć mapa wcale na to nie wskazuje. Przewyższenie między Syniakiem, a Małym Gorganem to zaledwie kilkadziesiąt metrów. Mimo to, patrząc na naszą dalszą trasę mam głowę pewną obaw. Coraz cięższe chmury kumulują się nad nami; Syniak oraz okoliczne szczyty zaczynają skrywać się za tym złowrogim całunem.

Dolina Żeńca w mgłach oraz od prawej dolina Prutu

Syniak - szczyt właściwy

Mały Gorgan z Syniaka oraz Doboszanka w chmurach

Na Mały Gorgan (1516 m.n.p.m.) – mimo obaw – docieramy dość szybko i sprawnie. Osobiście wolę wędrówkę po bardzo dużych głazach; gdyż są stabilniejsze od tych małych oraz posiadają duże równe powierzchnie na których łatwiej stawiać stopy. Takie też w dużej mierze leżały na tym odcinku. Tym razem nie popełniamy tego samego błędu co na Syniaku i prawidłowo rozpoznajemy szczyt dzięki umieszczonej tutaj tabliczce. Pięknie stąd prezentuje się pasmo Syniaka (1665 m.n.p.m.), choć już teraz częściowo w chmurach. W przeciwną stronę na tyle na ile pozwalają nam chmury podziwiamy stoki masywu Doboszanki (1754 m.n.p.m.) – zakazanego owocu, na który z faktu istnienia rezerwatu ścisłego nie wolno się zapuszczać. Nie wiem ile w tym prawdy, ale będąc ostatnio w Czarnohorze słyszałem, że obecnie za naruszenie terenu rezerwatu nie nakłada się już grzywien, a sprawa złamania regulaminu kierowana jest od razu do sądu. Na ile w tym prawdy, nie wiem. Ale wiem, że chciałbym tam kiedyś zdobyć ten szczyt; może kiedyś będzie to możliwe?

Syniak na zejściu z Małego Gorganu

Mały Gorgan 

Z Małego Gorganu szlak skręca ostro pod kątem 90 stopni opuszczając główny grzbiet. Ścieżka prowadzi stromo w dół. Ślizgamy się na rozdrobnionym gorganie; wzniecamy niewielkie skalne lawinki. Nie wiem co lepsze; schodzić tędy czy wchodzić. Zejście jest na tyle męczące, że przy pierwszych limbach urządzamy krótki odpoczynek. W dole widzimy już wygody płaj prowadzący przez las. Przy zejściu napotykamy grupkę turystów. Sądząc po ubiorze i ekwipunku są to turyści, który wybrali się z pobliskiego Bukovela – wielkiego ośrodka turystycznego – na podbój Małego Gorganu. Z rozmów jakie prowadzą między sobą wynika, że to nie Ukraińcy; a być może Węgrzy lub Niemcy.

Docieramy do lasu. O jaka ulga; jak dobrze w końcu postawić stopę na równej powierzchni szutrowej ścieżki. Przeszliśmy niewiele, bo w zasadzie kilka kilometrów, ale po groganie i to dało nam nieźle w kość. Niebo zasnuwają całkowicie chmury, ale grunt, że nie pada. Myślę sobie, niech będzie jak chce, tylko żeby nie padało. Na połoninie Blażhiv urządzamy przerwę na posiłek. Połonina zarośnięta jest przez wszędobylski szczaw oraz inne krzaki. Przy lesie znajduje się odpowiednia do przenocowania chatka oraz źródło. To tu pierwotnie mieliśmy wczoraj dojść i nocować. Miejsce jest idealne na biwak, jednak biorąc pod uwagę pogodę bardzo ciężko byłoby nam tutaj wczoraj dotrzeć.  

Połonina Blażhiv i widok na Doboszankę

Połonina Blażhiv

Połonina Blażhiv

Patrzę w niebo z coraz większym niepokojem. Od zachodu nadciągają mocno granatowe chmury z których zapewne będzie padać. Na szczęście opuściliśmy już gorgan i nasza dalsza część trasy będzie wiodła już głównie lasem. Idziemy nadal czerwonym szlakiem, który prowadzi nas przez piękny gorgański bór; nieco posępny z racji pochmurnej pogody. Po drodze, przed szczytem o nazwie Babin Pohar (1180 m.n.p.m.) mijamy zbieraczy grzybów i jagód; na jednej z polanek biwakuje kilka osób; doganiamy też na szlaku dużą grupę turystów składających się głównie z dzieci i młodzieży. Odcinek szlaku przez las, którym idziemy jest dość długi, kilkukilometrowy marsz jest monotonny, urozmaicony przez ogromne kałuże oraz wszędobylskie błoto.

W miejscu gdzie szlak czerwony spotyka żółty napotykamy grupę wędrującą w stronę Syniaka. Uprzejma wymiana zdań na temat warunków pogodowych i naszych tras. Dowiadujemy się, że tam dokąd dziś zmierzamy – czyli na połoninę Douha (1372 m.n.p.m.) - znajduje się jakaś baza namiotowa z polową kuchnią i – szok – z prysznicem. Ta informacja dodaje nam nieco otuchy oraz chęci do dalszej walki z gorgańskim szlakiem.  

Czerwonym szlakiem

Las i błoto; błoto i las; w międzyczasie jeszcze jakiś niewielki deszcz. Wręcz idealne warunki do marszu. Nasze buty oblepiają się grubą warstwą gliny. Trzeba bardzo uważać, aby na stromych zejściach nie poślizgnąć się i nie zażyć błotnej kąpieli. Zbliżamy się do przełęczy Stoły. Na mapie miejsce to opisane jest jako niewielka polanka, dogodna pod biwak. W rzeczywistości okazuje się, że od biedy można się tu zatrzymać. Znajdujemy tutaj pozostałości po jakimś budynku; kilka miejsc po ogniskach i swoistą ziemiankę wykopaną w leśnym stoku. Ta ciekawa konstrukcja przykryta jest jedynie prowizorycznie sklecionym dachem. Wewnątrz trochę gratów; jakieś miejsca noclegowe oraz duży piec. Można się tu zatrzymać na nocleg, ale miejsca wystarczy tylko dla 3-4 osób.

Arnika górska

Znużeni drogą; zmęczeni siadamy tu na chwilę. Trzeba odpocząć. Kończy się też nam woda, więc idę na poszukiwania jakiegoś źródła. Mimo szczerych chęci nie znajduje w okolicy żadnego dogodnego miejsca do zaczerpnięcia wody. Dookoła z racji ulewnych deszczy wszędzie jest mokro i błotnisto co utrudnia poszukiwania. W końcu daję za wygraną; w międzyczasie zaczyna znów padać. Nie jest to zwykły deszcz, a prawdziwa ulewa. O jakże mamy szczęście. Akurat zdążyliśmy dotrzeć tutaj i znaleźć to schronienie. Wędrówka w takim deszczu po błotnistym szlaku to ostatnia rzecz na jaką mielibyśmy ochotę. Z zasępionymi minami siadamy więc pod dachem i patrzymy smutnym wzrokiem na kolejne strugi deszczu zalewające ziemię. Robi się nieco ciemniej; szaro, smutno. A co jeśli nie przestanie padać? Będziemy musieli tu zostać; w sumie mamy tutaj dach nad głową i kawałek suchej podłogi. Trwamy tak w takim letargu i zadumie, z którego wyrywają nas okrzyki wcześniej spotkanej grupy turystów na szlaku. Okazuje się, że to obóz wędrowny z Połtawy. Dzieci mimo złej pogody i przemoczenia nie tracą hartu ducha i rezonu. Pod dowództwem swoich opiekunów przystępują do rozbijania namiotów. Chwilę przyglądamy się ich działaniom oraz próbujemy nawiązać konwersacje, co nie jest łatwe gdyż mamy nieco trudności ze zrozumieniem języka rosyjskiego, którym się posługują. Zapraszamy ich do środka, dla ochrony przed deszczem.  

Polana Stoły podczas deszczu

W końcu przestaje padać. Pani w Niebiosach dzięki Ci! Do połoniny Douhy (1372 m.n.p.m.) jeszcze tylko jakieś 30-40 minut w górę. Szybko w drogę zanim znów dopadnie nas deszcz. Początkowo droga trawersuje zbocze, by w dalszej części mocno poderwać się w górę i wyprowadzić na jeden ze wierzchołków połoniny. Jest wilgotno i ciepło. Niezbyt dobre warunki do wędrówki. Zmarnowani, wyczerpani, ostatkiem sił docieramy na połoninę; ścieżka wyprowadza nas do drogi przy którym napotykamy jeden z dawnych słupków granicznych polsko-czechosłowackich.  

Do tej pory połonina otulona była mgłą; dosłownie gdy dotarliśmy na szczyt chmury rozwiewają się i odsłaniają nam cudowne widoki na zakarpacką stronę. Przez chwilę możemy cieszyć się widokami na Czarnohorę oraz Świdowiec. Cudowny czas, nagroda za kilometry w deszczu i błocie. Po chwili błogiej radości, trzeba wrócić do rzeczywistości i zorientować się w terenie. Wszystko ocieka wodą, dlatego przydałoby się odnaleźć tę bazę namiotową o której wspominali nam napotkani turyści. Żałuję, że nie zapytaliśmy ich o dokładne jej położenie – w końcu połonina jest bardzo duża. Mogliśmy choć wyciągnąć mape, aby wskazali jej orientacyjnie położone. Ścieżka w lewo prowadzi w kierunku Bukovela, w oddali widać zabudowania jakieś restauracji do której doprowadzono wyciąg krzesełkowy z ośrodka i jakieś szopy; w prawo nie widać nic, tylko mgły. Wyczerpani idziemy w lewo; w końcu może jeśli nawet nie jest to ta baza namiotowa, to może któryś z budynków będzie otwarty lub znajdziemy tam jakąś wiatę aby tam na noc schronić się przed deszczem. Mamy szczęście i całą drogę do budynków towarzyszą nam widoki w kierunku południowym, choć tyle na pocieszenie po całym dniu walki z przeciwnościami.

Widok z połoniny Douhy

Zmęczeni docieramy do zabudowań i niestety brak jakiejkolwiek wiaty czy zadaszenia; wszystkie budynki pozamykane. Po drugiej stronie zbocza znajduje się nieczynny w okresie letnim wyciąg z Bukovela. Siadamy na ławce, co robić? Wszędzie woda; błoto. Spać w namiocie w takich warunkach? Mało przyjemne. Zapewne za chwilę znów będzie padać.... Poza tym nie mamy już wody do picia, a po drodze nie znaleźliśmy żadnego źródła. Sytuacja jest zła, ale nie beznadziejna. W oddali znajduje się duża pasterska staja złożona z kilku sporych zabudowań. Skoro są pasterze to mają pewnie i wodę. Trzeba do nich zejść te kilkaset metrów i zapytać; zapewne mają gdzieś źródło w pobliżu. Z niechęcią spowodowaną wyczerpaniem, zabieram butelki i idę w dół. W ostatniej chwili Magda proponuje abym zapytał się o możliwość noclegu. Ostatnio podczas pobytu w Czarnohorze natknęła się na staję pasterską oferującą noclegi w jednym z budynków. Podchodzę do tego ze sceptycyzmem, ale warto się zapytać. Może znajdzie się jakiś suchy kąt dla nas...


Połonina Douha

Mgły

Połonina Douha

"Nasza" staja

Idę. Idę połoniną między pasącymi się krowami. Na szczęście jeszcze nie pada. Proszę niech jeszcze trochę wytrzyma. Okolica stai jest strasznie błotnista; w sumie to jedno wielkie błotniste bajoro. Z niepokojem wchodzę za ogrodzenie; czy za chwilę nie wypadnie skądś jakieś psisko? Dookoła cisza, nie wiedzę nikogo. Postanawiam podejść do budynku z którego leci dym, to zapewne tam trwa produkcja serów. Drzwi otwarte; wchodzę do środka i łamanym ukraińskim witam się. Watach jest nieco zaskoczony moim widokiem. Pytam o wodę. Jest oczywiście, po czym wskazuje na kilka wiader ustawionych na ławie; można zaczerpnąć. Pierwsza ulga. Pasterz mówi z jakimś dziwnym akcentem, trudno mi zrozumieć, ale chęć porozumienia się jest po obu stronach. W końcu pytam o nocleg; po jakimś czasie udaje się dogadać. Tak, znajdzie się kąt jest miejsce, możemy przyjść. O jak dobrze! Super, cieszę się, cieszę się, że nie będziemy musieli spać na mokrej ziemi. Woda od dołu i woda od góry. Wszędzie woda. Teraz droga do Magdy. Kurcze, szkoda, że od razu nie poszliśmy razem z pleckami, zaoszczędziłoby mi to sił i drogi. Ale już ta droga w górę jakaś lżejsza; głowa spokojniejsza – suchy kąt to najważniejsze. Dziś przenocujemy tutaj, a jutro się zobaczy, może pójdziemy dalej do Bystrzycy (dawnej Rafajłowej) lub zejdziemy do Bukovela, jeśli pogoda okaże się tragiczna.

U pasterzy

Przed bacówką

Huculi to bardzo gościnni ludzie. Gdy docieramy razem do bacówki watach zaprasza nas do środka. Wyciąga sery, częstuje chlebem, ogórkami, czym chata bogata... Siadamy na starej szerokiej ławie, która pewnie pamięta jeszcze zamierzchłe czasy. Wewnątrz pali się święty dla górali ogień – watra – która nie może zgasnąć przez cały pobyt na połoninie. Jeśli ognisko wygaśnie będzie to oznaką nieszczęścia. Jestem zauroczony autentyzmem przedmiotów tutaj się znajdujących. Wszystko to nadal pełni swoją rolę do jakiej jest przeznaczone, u nas już tylko w skansenach lub jako kulturowy wypas dla turystów i zachowania tradycji. Tutaj to nadal żywe, prawdziwe, takie jak dawniej, nie na pokaz. Chwilę stoimy przed chatą, słyszymy jak Hucuł przy oporządzaniu zwierząt i udoju cały czas coś recytuje i mówi. Czyżby to starodawne zaklęcia i gusła służące do odczyniania uroków i dobrego chowania się bydła? Kto wie, nie rozumiem słów, ale chce wierzyć, że tak jest..... chcę wierzyć, że jestem teraz częścią tej starej prawdziwej Huculszczyzny z pożółkłych kart starych przedwojennych książek i dawnych wspomnień.  

Wewnątrz klimatycznie

Tutaj zlewa się świeży udój

Po gościnnym przyjęciu zostajemy na chwilę sami. Siedzimy jak sparaliżowani zaskoczeni całą tą sytuacją, jakby przeniesieni w czasie. Góral znika na chwilę i idzie przygotować nam miejsce w swojej chacie, gdzie znajduje się obszerne łóżko wraz z pościelą. Ściany i sufit wyłożone są jakąś szarą folią, a na ścianie wiszą dywany. Wewnątrz znajduje się jeszcze obszerny stół, ława oraz nawet zlew, lecz bez bieżącej wody! Ale to co najcenniejsze i najpiękniejsze wisi na ścianach. Wspaniale zdobione i misternie wyszywane huculskie odświętne ubranie m.in. skórzany kieptar, rodzaj serdaka wyszywanego paciorkami i ćwiekami, barwny kapelusz, soroczka czy ciupaga z wytartymi już od starości ornamentami. Obok na honorowym miejscu prawdziwa trombita. Za jej pomocą dawni Huculi przekazywali sobie informacje między połoninami. W czasach sowieckich została zakazana, ze względu, że władza obawiała się, iż będzie wykorzystywana jako element oporu. Dzisiaj używana jest już prawie wyłącznie w smutnym obrzędzie huculskiego pochówku.

Oryginalna ciupaga

Tradycyjny ubiór i moja peleryna :D

Kapelusz

Hucuł oferuje nam swoje łóżko. Dziękujemy i kładziemy się jednak na karimatach na podłodze. Nie chcemy nadużywać gościnności. Cieszymy się, mamy suchy kąt, a do tego możemy jeszcze zapoznać się z prawdziwa pracą Hucułów na połoninie. Wspaniale! Całość potęguje uczucie radości, że nie musimy spać pod namiotem, gdyż na zewnątrz rozpętuje się prawdziwy armagedon. Zaczyna mocno padać i padać i padać... i tak padać będzie bez przerwy przez całą noc. Ulewa nie odpuszcza; pada tak mocno, że w chacie zaczyna w kilku miejscach przeciekać dach... Jakie szczęście, jaka ulga, chyba ktoś nad nami czuwa. Najpierw nocleg w kapliczce pod dachem, teraz u gościnnych górali.... Leżymy w śpiworach i wsłuchujemy się w nieustanny szum deszczu i warkot spływających drogą potoków. A moglibyśmy być teraz w namiocie.... - słyszę słowa Magdy. Moglibyśmy być teraz, ale w czarnej dupie...- puentuję.
















2 Komentarze:

  1. Wspaniała wędrówka, piękna opowieść z przygodami - "zazdroszczę" ;) i podziwiam. Najbardziej swojski klimat, to cedzenie, czy też przecedzanie mleka przez igliwie, świerkowe, jeśli dobrze widzę. To ma swoje uzasadnienie zdrowotne, odpornościowe i racjonalne. Wszędzie daleko. Szukaj "Wracza".

    W igliwiu i pędach świerkowych obok olejku świerkowego znajduje się żywica bogata w kwas abietynowy; ponadto prowitamina A, witamina C, (w ilości zależnej od wieku igieł i terminu zbioru), a także wiele wiele innych składników.

    Pozdrawiam ciepło i życzę, nowych wspaniałych wypraw z przygodami.

    P.S. Zaryzykowałbym ten nocleg w namiocie - no chyba, żeby pioruny strzelały! To nie.
    P.P.S. Piękne zdjęcia.

    OdpowiedzUsuń
  2. I zapomniałem o najważniejszym - pełen zachwytu nad relacją.

    "Czyżby to starodawne zaklęcia i gusła służące do odczyniania uroków i dobrego chowania się bydła? "

    Tak. Masz rację. Moja Ś.P. Babcia, kiedy ktokolwiek zajrzał do obory, stajni, wycierała, zwierzęta - najlepiej starą brudną szmatą i paliła ją. nawet najbliższy sąsiad czy też dalsza rodzina. Ot takie to zachowanie - przy życiu wszystkiego.

    OdpowiedzUsuń