21 sierpnia 2018

Gorgany - Gdzieś między Bieszczadami, a Czarnohorą... cz.4/5





Przez całą noc padało. Jak się później okazało, po sprawdzeniu prognoz i relacji w internecie w tą noc nastąpiła kulminacja opadów. Mieliśmy szczęście, gdyż spędziliśmy ją na suchej podłodze pasterskiej chaty. Co prawda, pod wpływem całonocnej ulewy, dach zaczął przeciekać w kilku miejscach, jednak było to nic w porównaniu z możliwością spędzenia nocy na nasączonej wodą połoninie pod niebem z którego bezlitośnie lała się woda. W nocy co jakiś czas budziłem się; z niepokojem nasłuchiwałem jak deszcz nieustannie bębni o dach myśląc o tym co jutro. Od czasu do czasu musiałem też zmienić pozycję ze względu na twarde posłanie na którym drętwiała szyja czy ręce. W końcu noc zaczęła ustępować szarówce dnia. Świt wstał jakby niepostrzeżenie, a granica między nocą a dniem zatarła się w szarości poranka. Szum wody na zewnątrz nie ustępował. W końcu całą siłą woli podniosłem się ze swojego posłania i wyjrzałem za małe, brudne okno z pękniętą szybą. Okazało się, że deszcz ustał, a ciągły szum pochodził z drogi, którą cały czas pędziła woda tworząc okresowy strumień. Była godzina szósta, a może siódma; pasterze już oporządzili bydło i gnali je w tą słotę na wypas. Ubłocone krowy przedefilowały pod naszym oknem dając wyraz swojemu niezadowoleniu przeciągłym muczeniem. Czas podjąć jakąś decyzję. Minęło 10, 20, 30 minut i nie pada. Szok, tak długa przerwa w opadach to ostatnio naprawdę rzadkość. Pakujemy się nieco ociężale i przygotowujemy śniadanie; gotujemy herbatę i zjadamy część przyniesionych zapasów. Cały czas nasłuchujemy czy aby na zewnątrz znów nie leje. Okazuje się, że silna nocna ulewa przeszła teraz w drobny kapuśniaczek; a co jakiś czas opady całkowicie zanikają. To już jakiś postęp i nadzieja na lepszą pogodę. Postanawiamy kontynuować swój przemarsz przez Gorgany i przez Połoninę Płoskę zejść do Bystrzycy (Rafajłowej).


Przed wymarszem rozmawiamy jeszcze z pracującymi na staji pasterzami, którzy okazują się bardzo otwartymi ludźmi. Idę rozliczyć się z watahem za nocleg, lecz niestety nie chce przyjąć pieniędzy, dlatego postanawiamy zakupić trochę sera. Pasterz odkrawa solidny kawałek, waży i przelicza. 60 hrywien to należność za ser, zostawiamy 100 w ramach podzięki za udzieloną pomoc. Nie obyło się także bez porannego poczęstunku w postaci drugiego śniadania jakie przyszło nam zjeść w bacówce. Nie wypadało odmówić. Jeszcze raz ciepło żegnamy się wdzięczni za kawałek suchego skrawka podłogi. Kto wie w jakim stanie przetrwalibyśmy tę noc, gdyby nie udało nam się trafić tutaj do tych dobrych ludzi. Pewnie teraz zziębnięci i przemoczeni musielibyśmy szukać ratunku w Bukovelu. Na koniec jeszcze kilka zdjęć i slalom w błocie między chatami ku połoninie.


Za oknem

Staja

Krótko cieszyliśmy się bezdeszczową pogodą; już po chwili znów zaczyna padać. Opatuleni najszczelniej jak się da podążamy drogą przez połoninę Douhę. Raz za razem wiatr przewiewa mgły i chmury dzięki czemu cokolwiek widać w oddali. W pewnym momencie przejaśnia się na tyle, że wydaje się, że za chwilę wyjdzie Słońce. Złudne nadzieje, bo od strony Syniaka znów nadciągają chmury pełne wody. Na północno-zachodnim krańcu Połoniny Douhy przechodzimy koło niedokończonej budowy jakiejś wiaty; obok niej masz z flagą Ukrainy oraz informacja o bazie namiotowej. Więc to tutaj znajduje się ta opisywana przez napotkanych turystów baza. Gdybyśmy wczoraj skręcili w przeciwną stronę nocowalibyśmy tutaj. Zabudowania są schowane w obniżeniu terenu, dlatego niezbyt dokładnie możemy ocenić warunki tam panujące. Z daleka widać jakieś namioty czy sznur z suszącymi się ubraniami, co przy tej pogodzie wygląda co najmniej zabawnie.

Połonina Douha

Zaraz za bazą wchodzimy w las. Cały czas idziemy wzdłuż dawnej przedwojennej granicy. Na Połoninie Douha zachowało się już niewiele słupków, w lesie natomiast są w dość dobrym stanie. Jedynie jeden leży w błocie i służy jako przeprawa przez dużą kałużę dla pojazdów tędy jeżdżących. Teraz las ochroni nas trochę przez deszczem niczym ogromny parasol. Rozłożyste gałęzie świerków zatrzymują w pewnym stopniu upierdliwe krople deszczu, który z małymi przerwami cały czas kapią nam na głowy. Utrapieniem jest dla nas także stan szlaku i słynne gorgańskie błoto. Raz za razem musimy kluczyć między ogromnymi kałużami. Dzięki temu wędrówka wydłuża się i staje się utrapieniem. Znów kilka kilometrów przez las, które przy słonecznej pogodzie byłoby super sprawą; a teraz stają się wręcz urzeczywistnieniem najgorszego koszmaru. Z utęsknieniem wyczekuję Połoniny Płoskiej.

Czarne chmury nadchodzą znad Syniaka

Gorgańskie błoto

Między połoniną Douha, a Płoską

Wszystko ma swój koniec i początek, także i błotnista droga. W końcu las nagle urywa się i wychodzimy na połoninę. Szkoda tylko, że znów wszędzie mgła; mleko. Bardzo żałuję, bo stąd muszą być naprawdę cudowne widoki. Po przejściu kilkudziesięciu metrów aura zmienia się. Niczym za sprawą czarodziejskiej różdżki mgły i chmury szybko podnoszą się i odsłaniają skrawki połoniny. Widać fragmenty położonych w oddali wzgórz; zabudowania dużej staji. W końcu na moment Słońce przebija się przez chmury, a jego promienie zmieszane z mgłami na połoninie odgrywają swoisty spektakl. Wszystko to trwa jednak tylko kilka minut. Pokrzepieni poprawą pogody postanawiamy chwilę odsapnąć i posilić się zakupionym wcześniej serem. Usiąść nie ma jak, bo wszędzie mokro. Przystajemy więc przy jednym z płotów. Szybko konsumujemy bo z zachodu zbliżają się już kolejne czarne chmury. Raz dwa zakładamy plecaki oraz peleryny i znów zaczyna padać. Czerwony szlak do Bystrzycy wiedzie tylko skrajem Połoniny Płoskiej nie wychodząc na jej najwyższą kulminację. Serce mi się kraje i czuję nieodparty żal, że nie możemy cieszyć się widokami z tego miejsca. Ciągłe pytanie „dlaczego musi tak padać?” i wielkie rozgoryczenie. Z Połoniny Płoskiej już stosunkowo niedaleko do Bystrzycy. Znów wchodzimy w zarośla; ścieżka wiedzie przez krzaki i wysokie trawy ociekające wodą. Do tego drogą płynie duży strumień. Nie ma możliwości jego obejścia; początkowo próbujemy iść skrajem połoniny, jednak jest na tyle stromo, że trudno jest się tam utrzymać. Dajemy za wygraną i idziemy drogą-strumieniem. Znów deszcz i ciągła woda pod nogami. Ileż może padać; już chyba w ciągu tych dwóch dni spadły hektolitry wody. Jestem zszokowany ilością deszczu; wiedziałem, że lipiec w Gorganach jest deszczowy, ale nie myślałem, że opady są aż tak monstrualne.

Połonina Płoska

Gorgany

Połonina Płoska

Ścieżka prowadzi nas w dół. Idziemy teraz przez piękne i bujne łany cudownie kwitnącej arniki. Mijamy jakąś starą chatę. Przez myśl przelatuje mi pomysł aby na chwilę się tu zatrzymać; ale za chwilę przylatuje inna, że w sumie po co, i tak nie ma szans, żeby na dłużej przestało padać. Perspektywa dotarcia do Bystrzycy dodaje nam sił. W końcu będzie tam możliwość wynajęcia normalnego pokoju, wysuszenia się i porządnego odpoczynku. Deszcz znów nabiera na sile; pojawia się burza, a wraz z nią silne grzmoty. Strumyk w końcu umyka gdzieś w bok w las, a ścieżka zmienia się w szerszą wygodniejszą drogę. Idzie się już łatwiej. Ale im bliżej Bystrzycy tym w głowie pojawia mi się kolejna niespokojna myśl. Na dnie doliny płynie Doużyniec, niewielki potok w czasie normalnej pogodny; czy będzie tam jakiś mostek aby móc przeprawić się na drugi brzeg do wsi? Co będzie jak nic tam nie będzie? Rzeka na pewno jest silnie wezbrana i nie będziemy w stanie się przeprawić przez nią w bród. Próbuję odegnać czarne myśli, jednak co jakiś czas uporczywie wracają. W końcu jesteśmy na tyle nisko, że między przerzedzonym wycinką lesie możemy dojrzeć Doużyniec – rozszalałą górską rzekę niosącą ogromne ilości wody. Ostatnie metry, dwa ostre zakręty i stajemy w końcu na wypłaszczeniu terenu nad rzeką, która płynie w głębokim wąwozie. Stoimy na podmywanym przez nurt brzegu; w dole kilkanaście metrów pod nami huczy i pieni się wezbrany Doużyniec. Brunatna fala powodziowa z impetem przelewa się korytem niosąc gałęzie, kłody i nawet całe drzewa. Szum i kipiel wzbudza we mnie pewien rodzaju strachu. Wiem, że gdybyśmy znaleźli się teraz tam w wodzie próbując przeprawić się przez rzekę nie przeżylibyśmy tego. Patrzenie na wzburzoną kipiel przeraża mnie, ale równocześnie dostarcza swoistej przyjemności. Przebiegają mnie dreszcze... Uświadamiam sobie, jak w zasadzie człowiek jest bezbronny i bezradny wobec żywiołów. Jednak nie ma co tak stać i patrzeć, trzeba iść, bo do miejsca w którym szlak przekracza rzekę jeszcze kawałek drogi.

Wezbrany Doużyniec


Deszcz znów nabiera na sile; znów grzmi. Idziemy trochę łąkami, trochę niewielkim zagajnikiem i dochodzimy do miejsca gdzie powinniśmy przekroczyć rzekę. Nie ma tu wysokich brzegów, teren opada łagodnie ku rzece. W pierwszej chwili wydaje mi się, że widzę mostek. Kamień z serca, ulga. Ale zaraz! Nie, to nie mostek, a tylko płot. Najgorsze przypuszczenia okazują się prawdą - nie ma tu żadnej przeprawy. Podchodzę jeszcze w stronę rzeki i rozglądam się, ale nigdzie nie widać nawet zwykłej kładki. W tym samym czasie kolejny grzmot przetacza się nad naszymi głowami, a deszcz jeszcze bardziej się wzmaga. Stoimy nad rzeką, po drugiej stronie widać drogę i zabudowania wsi – tak blisko i tak daleko. Znajdujemy się w miejscu gdzie w wyniku ciągłych opadów spływa z gór kilka strumieni. Nie mamy szans na sforsowanie rzeki. Sytuacja jest patowa. Nie mamy wyjścia i musimy iść wzdłuż brzegu na którym się znajdujemy, aż do miejsca gdzie znajdziemy jakiś mostek. Sprawdzamy na mapie; pierwszy spinający oba brzegi most zaznaczony jest kilka kilometrów dalej przy centrum wsi. Sytuacja tragiczna. Leje jak z cebra; jesteśmy już dość mocno przemoczeni i z ciężkimi plecakami musimy jeszcze iść wzdłuż brzegu rzeki, który najpewniej będzie mocno zarośnięty. Tylko siąść i płakać... ale to i tak nie poprawiłoby naszej sytuacji. Ściągamy buty; musimy przeprawić się przez jeden z bocznych strumieni spływający z gór. Wydaje mi się, że biegła tędy jakaś droga, a teraz płynie tu strumień. Jak na złość potykam się na śliskim kamieniu i upadam jedną nogą do wody. Niech to szlag; buty zalewa kolejna struga deszczu. Nie ma już znaczenia czy przeprawiamy się na boso czy w butach; wszystko doszczętnie przemaka. Chwila na uspokojenie oddechu i opanowanie. Okazuje się, że po tej stronie Doużyńca znajduje się niewielka ścieżka, zapewne wydeptana przez bydło przychodzące tutaj na wypas. Dodatkową ulgą jest dla nas to, że w wielu miejscach po tej stronie rzeki znajdują się kośne łąki. Mimo to w kilku miejscach musimy przeskakiwać przez płoty i walczyć z ponad metrową roślinnością. Dzięki Bogu, nie jest tak źle jak myślałem. Mało co rozmawiamy między sobą; nerwowa sytuacja i potężna dawka adrenaliny. W niecodziennych i ekstremalnych sytuacjach mam tendencję do szybkiego reagowania mającego na celu szybkie uregulowanie sytuacji i rozwiązanie problemu. Nie zawsze się to sprawdza w praktyce; nie zawsze jest to też rozumiane przez innych.

Tym mostkiem przechodzimy na drugą stronę

Na mostku

Deszcz znów ustaje; emocje też trochę opadają i umysł zaczyna myśleć już bardziej racjonalnie. Po około 1,5 -2 kilometrach chaszczingu wychodzimy na dość obszerne pole na którym stoją kopy siana. W oddali zauważam jakaś dużą szopę oraz dom. Dom stoi oczywiście na drugim brzegu; ale szopa... szopa nie. Jest po naszej stronie. To już coś, pierwsze zabudowania na naszym brzegu. Racjonalnie rzecz ujmując jeśli jest szopa, to musi być jakieś dojście do niej. I rzeczywiście jest! Niewielka kładka przerzucona nad szalejącym żywiołem. Jaka ulga, jaka radość. Pokonujemy jeszcze ostatni płot i wchodzimy na mostek. Radość nie do opisania i ulga; emocje które zapamięta się na długo. Już nam obojętne czy pada czy nie i tak wszystko przemoczone, w butach chlupie woda. Przechodzimy koło jakiegoś domu i przez furtkę wchodzimy na drogę. Drogę, prawdziwą typową ukraińską drogę przez wieś, bez asfaltu z dziurami, ale dziś jest dla nas wyczerpanych wędrówką i deszczem jak wybawienie. Nad wsią przetacza się kolejna burza; grzmi, a pioruny walą gdzieś blisko. Magda proponuje chwile poczekać pod napotkaną szopą przy drodze. Stoimy tam chwilę jak zmokłe kury; dookoła nas szybko tworzy się kałuża ze spływającej wody z naszych ubrań, plecaków i butów. Po chwili trochę ustaje i idziemy dalej. Do centrum wsi, gdzie znajdują się noclegi jeszcze kawałek. Ale już radość w sercach; a niech sobie pada, my i tak już wygraliśmy. Po pewnym czasie słyszymy warkot silnika; za nami pojawia się jakieś auto. Schodzimy na bok i przepuszczamy pojazd, który po chwili zatrzymuje się. Wysiada z niego młody mężczyzna i ni z tego i owego otwiera nam drzwi bagażnika i zaprasza do środka. Zabiera nas na stopa; są jednak jeszcze dobrzy ludzi na tym świecie. Wewnątrz podróżuje jeszcze starsza kobieta, która dopytuje się skąd idziemy. Gdy dowiaduje się że z Douhy jest bardzo ciekawa jak udało nam się pokonać rzekę. Mówimy, że przez mostek przy jednym z domów... zdaje się, że domyśla się w którym to miejscu. Udaje nam się zaoszczędzić dzięki temu kilka kilometrów drogi na piechotę do centrum.

Wysiadamy pod sklepem. Oczywiście znów pada. Chronimy się pod wiatą przystankową, próbujemy się ogarnąć, zorientować gdzie jesteśmy, jak trafić na jakiś nocleg. Pytamy miejscowego o pensjonat Wodohraj; oj co za adekwatna nazwa do aury jaka tu panuje. Okazuje się, że z centrum to kilkanaście minut drogi. Na szczęście przestaje lać i bez problemu odnajdujemy kwaterę , gdzie dostajemy pokój. Chcemy tylko coś zjeść, umyć się i wyspać w ciepłym i suchym łóżku i to się w końcu nam udaje. Dziś nie mamy już siły na nic...

Podróż stopem

  



0 Komentarze:

Prześlij komentarz