17 października 2019

Słonecznym grzbietem Marmaroszy cz.6


O

statni dzień pobytu w górach zawsze przynosi skrajne emocje. Z jednej strony satysfakcję, radość i zadowolenie z przebytej trasy, z poznania nowych miejsc oraz wspaniałych widoków. Z drugiej zaś pewien rodzaj nostalgii i rosnącej tęsknoty za tym co wydarzyło się przez te kilka dni pobytu w górach. Uczucia te łatwiej pogodzić i znieść, gdy poranek okazuje się być pochmurny i chłodny. Po wczorajszej pięknej pogodzie nie ma już ani śladu. Ciemne chmury wiszą nad połoniną, która w takim szarym świetle wydaje się niezwykle ponura i niegościnna.

P

rzy pakowaniu plecaków dość miłe zaskoczenie. Pozbawione całego prowiantu oraz tylko z niewielkim niezbędnym zapasem wody są nadzwyczaj lekkie oraz mocno skompresowane. Schodzimy do wioski Repedea. Bez pośpiechu suniemy przez trawy raz za razem oglądając się za siebie i rzucając ostatnie spojrzenia w stronę Farcaula. Podążając pofalowaną połoniną raz wznosząc się, a raz opadając na łagodnych jej pagórach możemy dopiero teraz doświadczyć otaczającej nas ogromnej przestrzeni. Idziemy szlakiem, ale tak jakby poza nim ponieważ w wielu miejscach nie ma żadnej widocznej ścieżki ani oznaczeń. Idąc dnem doliny widzimy dookoła siebie tylko falujące zeschłe trawy. Ogarnia mnie dziwne uczucie wyobcowania; wydaje mi się, że jestem gdzieś bardzo daleko na krańcu świata, na niekończącym się stepie lub gdzieś na odległej bezludnej planecie. Uczucie pustki i samotności mija w momencie, kiedy zauważamy w oddali stado koni idących w naszą stronę. Gdy jesteśmy już w bliskiej odległości od siebie zatrzymują się i wpatrują w nas swoimi mądrymi oczami. Wydają się zdziwione widząc tutaj ludzi w tej zacisznej dolinie.

W drodze do Repedei

W

ędrujemy dalej w dół. Schodząc niżej natrafiamy w końcu na ślad ścieżki, która doprowadza do wyraźnej drogi. Wychodzimy z doliny na bardziej otwarty teren i znów możemy karmić swoje oczy widokami. Pogoda poprawia się na tyle, że wychodzi Słońce. Mimo to nad głównym grzbietem stoją nadal bardzo ciemne chmury zwiastujące deszcz. Mijamy pierwszą dzisiejszego dnia staję. Na jej skraju stoi starszy mężczyzna, coś do nas krzyczy. Odpowiadamy, że my Polacy, że nie rozumiemy… Po ruchach wynika, że dziadek chciał sobie chyba zapalić, a brakło mu papierosów. Poniżej tego miejsca odpoczywamy, jest ciepło, ale groźba deszczu nadal wisi nad nami. W dole widzimy już kres połoniny i pierwsze drzewa. 

Konie na połoninie

S

chodzimy w dół. Ten odcinek przed samym lasem jest nieprawdopodobnie stromy. Schodzi się źle, gdyż trzeba mocno hamować i cierpią na tym nasze kolana. Do tego dochodzi unoszący się wszędzie kurz – nie padało tu już od wielu dni. W oddali obserwujemy usytuowaną pod lasem niewielką staję. Z daleka widać, że pasie się tu kilka krów, a pasterz namiętnie bawi się telefonem. W momencie gdy mijamy szałas słyszymy jak ktoś nas woła. Niespodziewanie zostajemy zaproszeni do stai. Mimo, że posługujemy się różnymi językami, udaje nam się porozumieć trochę po polsku, po rumuńsku, po rosyjsku i w języku migowym. Okazuje się, że gospodarz ma 44 lata i pochodzi z Sygietu Marmaroskiego. Najczęstrzym słowem jakie powtarza to „bryndza, bryndza” i częstuje nią nas. Atmosfera jest na tyle miła, że na koniec prosi o zrobienie sobie z nim selfie. Na pożegnanie obdarowuje nas jeszcze wielkim kawałem sera. Jest to kolejny przykład na otwartość i gościnność tego ludu gór.

Pop Iwan Marmaroski

Nad Repedeą

W

chodzimy w las. Do Repedei jeszcze długa droga, a ja mam już dość. Jakieś takie zniechęcenie wkrada się do mojej głowy. Wydaje mi się, że droga ciągnie się niemiłosiernie. Wszechobecny kurz i pył osiada w gardłach i na naszych ubraniach. Gdy dostrzegamy z góry wioskę cieszymy się, że to już blisko. Droga kluczy wśród wzgórz i pól oraz ostro prowadzi w dół, znów zaczynają cierpieć kolana. Do tego brak wody. Nie zabieraliśmy jej zbyt dużo mając nadzieję na uzupełnienie jej w lesie; tutaj jednak wszędzie panuje susza.

Kończymy naszą przygodę z Marmaroszami

D

ocieramy do pierwszych zabudowań. Tradycyjne domy nie wychodzą tak wysoko jak np. w Łuhach. Są tu nieco niżej położone, a sama miejscowość jest dość zwarcie zabudowana. Z ogrodów unoszą się zapachy jesieni - dym ognisk w których palone są zeschłe liście napełnia całą okolicę. Częstym widokiem jest też widok starszych kobiet siedzących przed domami i łuskających fasolę oraz groch. Po drodze do centrum wioski zahaczamy o niewielki sklep gdzie gasimy pragnienie piwem. Wznosimy toast za kolejny szczęśliwy i piękny górski wyjazd. 

J

ak się okazuję w Repedi funkcjonuje jeden hotel. Wejście do niego znajduje się od podwórza budynku stojącego przy głównej ulicy. Aby otrzymać pokój należy zgłosić się do obsługi sklepu, która informuje szefa, że ktoś szuka noclegów. Dostajemy za niewygórowaną cenę czysty i schludny pokój z balkonem. Bierzemy w końcu po tych kilku dniach upragniony prysznic, robimy zakupy w sklepie i leniuchujemy do wieczora. Niestety w Repedei nie ma żadnej restauracji gdzie można by coś zjeść, dlatego jutro planujemy udać się do oddalonej o kilka kilometrów Poienile de sub Munte – większej miejscowości gdzie podobno działa jakaś gastronomia.

Repedea

Przy drodze do Poienile de sub Munte

D

ostać się do Poienile de sub Munte komunikacją miejską nie jest łatwo. Z rozkładu jazdy znalezionego w necie wynika, że jest tylko kilka kursów dziennie w dni powszednie. Dziś niedziela, więc nie możemy liczyć na jakikolwiek transport publiczny. Postanawiamy udać się tam pieszo, gdyż do jedynie kilkukilometrowy spacer. 

I

dziemy wzdłuż głównej drogi z uwagą i zainteresowaniem obserwując okolicę. Gdy w końcu zbliżamy się do centrum miejscowości uderza w nas ogromna ciżba ludzka. Wzdłuż drogi tłoczą się kobiety w tradycyjnych strojach oraz mężczyźni w typowych dla siebie niewielkich kapeluszach. Przy głównym placu trwa jarmark, a wszystkie możliwe knajpki i sklepy są otwarte. Z placu przed domem kultury z wystawionych na zewnątrz głośników leci muzyka docierająca aż na teren kościoła. Panuje atmosfera święta i festynu. Rumuni i Rumunki po nabożeństwie spotykają się tłumnie przy kawie lub piwie, robią też większe zakupy.

Niedziela w Poienile de sub Munte

W

Poienile udaje nam się zobaczyć 3 świątynie. Niepozorny kościół katolicki oraz 2 cerkwie. Jedna starsza drewniana z XVIII wieku, niestety jest zamknięta. Oglądamy ją z zewnątrz. Nowa, murowana jest otwarta. Trwa tam jakieś nabożeństwo więc tylko z przedsionka oglądamy wnętrze. 

Nowa cerkiew

Stara cerkiew

W

racamy na główny plac i rozglądamy się za jakimś jedzeniem. Niestety wszędzie podają tylko piwo i kawę. Widzimy jednak, że niektóre osoby zajadają się hamburgerami i frytkami więc gdzieś jest możliwość zamówienia czegoś do jedzenia. W końcu nasze długie poszukiwania kończą się sukcesem. Niewielki, schludny lokal gastronomiczny ukryty jest na piętrze dużego budynku. Można tu zamówić proste dania. My decydujemy się na hamburgera, gdyż jedynie to udaje się nam wybrać ze względu na nasze językowe zdolności, a i tak z wielkimi trudnościami. Po posiłku kręcimy się jeszcze chwile po okolicy, tłum zaczyna rzednąć i rozchodzić się do domu, my także wracamy do Repedei. 

N

astępnego dnia bladym świtem rozpoczynamy swoją podróż powrotną do Polski. Czekając na busa do Sygietu Marmaroskiego przed sklepem w Repedei podchodzi do nas świetnie mówiący po polsku Rumun. Okazuje się, że języka nauczył się w Niemczech gdzie pracował z Polakami. Jesteśmy pod wrażeniem, gdyż mówi po polsku bardzo dobrze. Z racji sporego zapasu czasu zwiedzamy trochę Sygiet, gdzie znajduje się godne uwagi muzeum komunizmu, urządzone w budynku byłego więzienia. Dużym ułatwieniem jest możliwość zapoznania się z ekspozycją w języku polskim dzięki specjalnej broszurze z tłumaczeniami. Muzeum przedstawia także pokrótce historię innych krajów zza żelaznej kurtyny, dlatego nie brak tutaj polskich akcentów z papieżem Janem Pawłem II oraz Lechem Wałęsą na czele. Oprócz tego na dziedzińcu więziennym znajduje się tablica upamiętniająca legionistów polskich więzionych tu przez władze austro-węgierskie.

Sygiet Marmaroski 

Sygiet Marmaroski

Sygiet Marmaroski

Muzeum komunizmu

G

ranicę rumuńsko-ukraińską przekraczamy bez większych przeszkód. W Sołotwinie na Ukrainie resztę czasu spędzamy w restauracji zamawiając różne frykasy i pyszności korzystając z o wiele niższych cen niż w Rumunii. Później pozostaje nam już tylko podróż nocnym pociągiem do Lwowa oraz powrót do Przemyśla.

Do zobaczenia Rumunio

Wracamy ukraińskimi kolejami


2 Komentarze:

  1. Super wycieczka, czekam na więcej relacji. Ja to raczej stawiam na góry zimą. Mam nawet boks na dach auta od http://www.amos.auto.pl Mega się ten przydaje.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kocham takie widoki i naturę. Człowiek może się w takim miejscu poczuć w pełni wolny i zapomnieć o problemach.
    -----------------------------------
    https://hamamobile.pl/power-pack

    OdpowiedzUsuń