2 października 2019

Słonecznym grzbietem Marmaroszy cz.5


W

stajemy przed świtem. Poranek jest ciepły, więc nie doznajemy szoku termicznego związanego z różnicą temperatur po wyjściu z namiotu. Na wschodnim horyzoncie widnieje już purpurowa łuna zwiastująca rychłe pojawienie się Słońca na nieboskłonie. Zajmujemy wygodne dla siebie miejsca na podziwianie tego spektaklu. Osobiście bardzo lubię ten moment kiedy pierwsze promienie dotykają mojej twarzy i ogrzewają skórę delikatnym ciepłem. Trwa to tylko chwilę, ale jest to bardzo przyjemne przejście z nocy w dzień. Obserwowany wschód nie jest zbyt spektakularny i nie można go zaliczyć do najciekawszych jakie miałem okazję przeżywać. Mimo wszystko są to zawsze magiczne chwile, które sprzyjają wyciszeniu i kontemplacji.

Wschód Słońca

O poranku

D

ziś zdobywamy najwyższy szczyt Marmaroszy – Farcaul (1957 m.n.p.m.). Po dość skromnym śniadaniu pakujemy plecaki. Wejście i zejście planujemy tą samą drogą dlatego postanawiamy mokry po nocy namiot oraz kilka innych rzeczy zostawić nad jeziorem, aby niepotrzebnie się nie obciążać. Z tyłu głowy myślimy już o dzisiejszej wędrówce w doliny do Repedeii – niewielkiej wioski, w której zatrzymamy się na nocleg. Jesienne Słońce zachęca do niespiesznej wędrówki. Już wczoraj pojawiła się myśl, aby zostać nad jeziorkiem Viderell jeszcze jeden dzień. Wcześniej porzuciliśmy możliwość przedostania się busami do Borsy, skąd chcieliśmy wejść na Toroiagę. Uznaliśmy, że będzie to zbyt męczące i kłopotliwe ze względu na bardzo ograniczona ofertę komunikacji publicznej w regionie. Zamiast spędzać jeden dzień na przystankach zdecydowaliśmy się poleniuchować na słonecznej połoninie. Podchodząc na szczyt Faracula ostatecznie zadecydowaliśmy o pozostaniu w górach.

Na podejściu na Farcaula

P

odejście znad jeziora Vinderell na szczyt Faracula nie należy do zbyt wymagających, a sam szczyt jest dość płaski i rozległy. Falujące morze gór aż po horyzont rozpościera się dookoła Farcaula poczynając od delikatnie falujących najbliższych połonin po bałwany górskich grani. Roztaczają się stąd bajeczne panoramy na wszystkie strony świata. Północne i zachodnie zbocza opadają dość ostro urwiskami w dolinę za którą rozciągają się już połoniny Czarnohory i Pop Iwana Marmaroskiego. Patrząc w tamtą stronę cudownie było wędrować wzorkiem od szczytu do szczytu, odtwarzać w głowie trasy wędrówek z poprzednich lat, rozpoznawać kolejne wierzchołki z którymi łączyły nas już te czy tamte historie i wspomnienia. Cudownie jest też patrzeć na to co nowe – z zaciekawieniem wyobrażając sobie miejsca czekające na nasze odkrycie na południu w postaci masywu Rodnianów. 

N

a szczycie spędzamy około godziny. Jest tak pięknie, że nie chce się stąd odchodzić. Do tego to uczucie, że nie trzeba się nigdzie spieszyć; że poza tym szczytem czeka na nas już tylko lenistwo nad jeziorem pod lazurowym niebem Karpat. Porzucenie myśli o dzisiejszym zejściu w doliny to był dobry pomysł. W końcu rzadko kiedy w naszych wędrówkach jest czas na takie nieróbstwo.

Na szczycie Farcaula

Mihailecul z Farcaula

Na wierzchołku

M

imo moich lekkich obaw co do pozostawienia namiotu bez opieki nic złego się nie dzieje. Z góry dokładnie widać całą połoninę i oprócz nas, pasterzy oraz kilku osób, które przyjechały tu na crossach i quadach nie ma nikogo. Gdy schodzimy na nasz biwak połonina znów cichnie. W zasięgu wzroku nie widać nikogo, jedynie w oddali zaszczeka gdzieś pies czy zabrzęczą wesoło dzwoneczki owiec. O dziwo mimo braku zajęć czas wcale nie dłuży się – przelewa się łagodnie przez dłonie jak woda w spokojnym górskim strumieniu. Leżymy na karimatach obserwując to co dzieje się dookoła nas. A wbrew pozorem dzieje się dużo, bo takie chwile pozwalają dostrzec te najmniejsze i z pozoru tylko nic nie znaczące rzeczy. W międzyczasie zbieram z połoniny rozrzucone resztki drewna na wieczorne ognisko i zjadamy ostatnie zapasy.

Owce przy wodopoju

Farcaul i nasz biwak

P

od wieczór zauważamy ruch na stokach Mihailecula – dwójka turystów schodzi w dół ku jeziorku. Gdy są nieco bliżej próbujemy wywnioskować na podstawie ich ekwipunku czy są to Rumuni, Ukraińcy czy Polacy. W końcu wiatr przynosi w naszą stronę fragmenty ich rozmowy, co potwierdza nasze przypuszczenia – to Polacy. Przechodzą koło naszego obozowiska i rozbijają się nad samym brzegiem jeziora. Nadchodzi wieczór – rozpalamy ognisko. Zachód Słońca – podobnie jak wczoraj – jest fantastyczny. Przygotowujemy kolację z resztek jedzenia które nam zostały i grzejemy się przy ogniu. Dołączają do nas wspomniani wcześniej Polacy. Częstują niezmiernie dobrą czekoladą, która w moich ustach smakuje wybornie. My opowiadamy im o dobrze nam znanych górach Ukrainy, których oni nie znają w ogóle. Oni o górach Rumuni, które zaś dla nas są wielką tajemnicą. Słowa płyną swobodnie niczym pomiędzy starymi znajomymi. Nie ma podziałów, nie ma szufladkowania, politykowania… ot po prostu zwyczajna ludzka serdeczność, której tak dziś brak w normalnym świecie. 

D

iś ostatni wieczór w górach. Do późna grzejemy się przy ognisku. Zapada noc i księżyc w pełni rozświetla niebo nad Marmaroszami. Jest tak jasno, że nie potrzeba latarki do swobodnego poruszania się w ciemności. Obserwujemy jak srebrzyste światło oświetla coraz to bliższe nam połacie połoniny. W końcu dosięga naszego namiotu schowanego w cieniu Mihailecula...



0 Komentarze:

Prześlij komentarz