Budzimy się wcześnie rano. Cisza. Schronisko jeszcze głęboko śpi gdy z niechęcią opuszczamy ciepłe i przytulne łóżka. Po cichu, aby nie budzić współlokatorów, zabieramy swoje rzeczy i schodzimy do jadalni. Tutaj bez zbędnego skrępowania o hałas możemy zjeść śniadanie oraz dopakować do plecaków ostatnie rzeczy. Teraz na dobre możemy rozpocząć swoją podróż. Zgodnie ze wskazówkami recepcjonistki dojeżdżamy na przemyski dworzec kolejowy autobusem miejskim. Jest chłodno, ale nie zimno. Temperatura idealna do jazdy. Śmiejemy się, że może w końcu oto pierwszy raz uda się nie konać z gorąca w ukraińskiej marszrutce. Spod dworca łapiemy busa na granicę, który o dziwo nie jest przepełniony jak to zwykle bywa. Okazuje się, że jest nawet kilka wolnych miejsc. Zadziwia nas cisza i ułożenie współpasażerów; nikt nie rozmawia, nie krzyczy, nie kłóci się, nie przepycha przez wąskie przejście busa. Czy to aby właściwy kierunek? A może to tzw. Europa dotarła w końcu już tutaj.
Po dotarciu do Medyki udajemy się
jeszcze do przydrożnego kantoru gdzie dokonujemy wymiany walut. Pani
w okienku widząc nasze bagaże próbuje udzielać nam wskazówek i
rad na temat podróży po Ukrainie. Uświadamiamy ją, że my nie
pierwszy raz. Słysząc to sama dziwi się co jest tam na
wschodzie takiego, że jak raz się pojedzie to ciągle się chce tam
wracać. Sama była już we Lwowie wiele razy i nadal pozostaje
niedosyt.
Po zabawnej sytuacji w kantorze
kierujemy się na przejście. A tu kolejne miłe zaskoczenie.
Praktycznie brak kolejki, dlatego kordon pokonujemy z marszu. W
części ukraińskiej przejścia panuje dość wesoła i luźna
atmosfera; być może obsługujący nas pogranicznik ma dobry dzień
lub jeszcze nikt nie zdążył popsuć mu humoru? Mniejsza o to;
ważne, że my już na Ukrainie.
Na granicy Wschodu i Zachodu |
Dalej czeka nas już ukraiński
standard czyli Szegini i tamtejszy autowokzal oraz żółta
marszrutka do Lwowa. Za kilkadziesiąt hrywien pakujemy się do
busika i zajmujemy wygodne miejsca na samym końcu, gdzie znajduje
się trochę więcej miejsca na nasze plecaki. Tłumów też nie ma,
więc można wygodnie wyciągnąć nogi. Ruszamy; w wolnym tempie –
jak to zawsze na Ukrainie – toczymy się w stronę Lwowa po całkiem
dobrej jakości drodze. Zajeżdżamy do kilku wsi po drodze i
chłoniemy klimat Kresów nieco zakurzonych, zaniedbanych, jakby
odgrzebanych z kart jakiejś starej książki.
Na lwowski zachodni dworzec autobusowy
docieramy bez większych przygód. Tym razem obyło się bez
natknięcia na procesję żałobą z trumną jak to już kilka
razy miało miejsce wcześniej. Ale mimo wszystko nie obyło się bez
sytuacji o charakterze dekadenckim. Naprzeciwko dworca mieliśmy
okazję obserwować człowieka chcącego popełnić samobójstwo. Na
szczęście wszystko dobrze się skończyło i człowiek ten został
uratowany na naszych oczach.
Lwowski dworzec zachodni prezentuje się
mało imponująco. Z grubsza przypomina katowicki dworzec PKS –
takie same klepisko i mało przyjazny budynek obsługi podróżnych.
Do odjazdu naszej marszrutki pozostało jeszcze kilka godzin, dlatego
postanawiamy udać się do położonego po przeciwnej stronie drogi
centrum handlowego Metro. Warto polecić tutaj małą restauracyjkę
w formie szwedzkiego stołu z tanim i smacznym jedzeniem. Idealne
miejsce na przystanek w podróży.
W oczekiwaniu na marszrutkę we Lwowie |
W końcu wybija 13:30 i pojawia się
nasza marszrutka, która dowiezie nas bezpośrednio do Husnego pod
Pikujem. Wewnątrz nie ma nadmiernego tłoku co jest dość
zaskakujące w transporcie publicznym na Ukrainie. Trasa marszrutki
biegnie przez Sambor, Rozłucz, Turkę do Husnego i Krywki pod
Pikujem. Czeka nas teraz średnia przyjemność 4-godzinnej jazdy. Z
okien busa mamy okazję zapoznać się z pięknymi widokami
bieszczadzkiego pogórza oraz samych gór; zobaczyć kawałek Sambora
z grupą rozśpiewanych Cyganów czy przygnębiającej w swojej
biedzie Turki. Na nasze szczęście droga z samego Lwowa do Husnego
jest w stanie idealnym świeżo po remoncie, dlatego podróż
przebiega bez nadmiernego skakania po dziurach. Wydaje mi się to
takie mało ukraińskie, ale czas nie stoi w miejscu, a wszystko się
zmienia.
Za Turką wjeżdżamy w przepiękne i
malownicze górskie tereny. Serpentyna szosy wije się wysoko nad
okolicą poprzez ogromne otwarte przestrzenie. Na horyzoncie rysują
się we wszystkich kierunkach mniejsze i większe góry. W marszrutce
zaczyna też ubywać ludzi, którzy wysiadają w małych górskich
wioskach. W końcu nadchodzi i czas na nas; wysiadamy przy
skrzyżowaniu głównej drogi z gościncem na Husne. Ku naszemu
zaskoczeniu maszrutka skręca jednak do wsi, a my z zawiedzionymi
minami obserwujemy jak oddala się w tumanach kurzu. Szkoda, że
wcześniej nie dopytaliśmy o miejsce postoju w Husnem. Nie pozostaje
nam nic innego jak rozpocząć marsz ku wiosce polną, kamienistą
drogą.
Z marszrutki m.in. takie widoki |
Pogoda dopisuje; jest piękny, ciepły
jesienny wieczór. Do miejsca naszego noclegu pozostało nam jeszcze
kilka kilometrów przez wieś. Po pewnym czasie mija nas jeden z
nielicznych samochodów na tej drodze, który zatrzymuje się kilka
metrów przed nami. Wysiada z niego młody chłopak, bez słowa
otwiera bagażnik i proponuje podwózkę do wsi. Cudownie, jednak są
dobrzy ludzie na tym świecie. Po drodze kierowca zatrzymuje się
jeszcze przy pierwszych zabudowaniach i zabiera starszą kobietę,
być może matkę... nie wiemy dokładnie, bo kierowca nie jest
wielce rozmowny, a kobieta mówi tak dziwnym językiem – być może
lokalną gwarą – że nic nie rozumiemy. Droga przez wieś mimo
braku asfaltu jest dość dobra; grunt, że nie ma ogromnych „jam”
i jedzie się w miarę równo. Teraz mamy chwilę aby popodziwiać
wioskowe pejzaże Husnego. A jest na co patrzeć! Jak się okazuje
Husne to jedna z kilku karpackich wiosek leżących pod pasmem
Pikuja, wciśniętych głęboko w boczne doliny potoków spływających
z połonin. Ilość zachowanego tradycyjnego budownictwa powala.
Mijamy okazałe piękne stary chaty; zaniedbane obejścia
opuszczonych zagród, gdzieś przy drodze mignie oryginalny budynek
dawnej kuźni. Żywy skansen w którym na co dzień żyją ludzie;
choć wydaje się, że dla części z nich egzystencja sprowadza się
głównie do wystawania i picia wódki pod jednym ze sklepów.
Patrząc na te obrazy nachodzi mnie refleksja na temat okropnie
ograniczonych horyzontów tych ludzi oraz o zapewne niewygórowanych
marzeniach i oczekiwaniach. Jakże ciężkie i gnuśne musi być
tutaj życie.
Droga przez Husne |
Tradycyjna zabudowa |
Husne |
Husne Wyżne - cerkiew |
W końcu podjeżdżamy pod ostatni
sklep we wiosce. Serdecznie dziękujemy za podwózkę. Na koniec
dostajemy informację, że nocleg można znaleźć na samym końcu
wioski, ale to jeszcze 1-2 km drogi. Nie szkodzi; jest jeszcze jasno,
a spacer przez wieś dobrze nam zrobi. Pozowali rozprostować i
rozchodzić nogi po podróży, a przy okazji z bliska obejrzeć
wszystkie „wioskowe cuda”. Idąc w górę wsi mamy wciąż przed
sobą wspaniałą sylwetkę Pikuja górującego nad okolicą. Na
jasnym niebie rozświetlonym przez zachodzące Słońce wyraźnie
rysuje się jego ciemna i masywna sylwetka. Miło pomyśleć, że
jutro tam się wdrapiemy.
Przed nami Pikuj |
Tymczasem trzeba rozglądnąć się za
jakimś noclegiem. Za ostatnimi zabudowaniami wsi napotykamy na duży
i wyraźny znak prowadzący do schroniska „Pikuj”. Proponuję
jednak iść jeszcze kawałek dalej do „Bojkowskiej Chaty”, która
oferuje nieco wyższy standard. Podchodzimy pod kwaterę; po drodze
mijamy jakiegoś gościa w „kamuflażu” przy pracy przy
ogrodzeniu, jak się później okazało był to właściciel obiektu.
Niestety w „Bojkowskiej Chacie” nie ma miejsc, wszystko zajęte.
Szkoda. Po przeciwnej stronie znajduje się jeszcze jedna kwatera,
ale odgłosy imprezy zniechęcają do nocowania tam. Hospodar
„Bojkowskiej Chaty”, mówiący dobrze po polsku, oferuje nam w
końcu pomoc w znalezieniu noclegu. Każe czekać u siebie na ławce
i zaczyna wydzwaniać do osoby prowadzącej wcześniej mijane
schronisko „Pikuj”. Niestety próba kontaktu nie udaje się.
Gospodarz prosi o cierpliwość; będzie próbował za 5 minut znów
się dodzwonić. Kolejna próba i nic, i znów 5-10 minut. I znów
próba i nic; i znów, i znów... Niecierpliwimy się, bo zaczyna już
się ściemniać. W końcu nie mogąc nawiązać łączności
hospodar proponuje nam pokój nad kuchnią. Kucharka nie przyjechała,
bo ma chore dziecko więc jest wolny. Bierzemy! Nie ma co się
zastanawiać. Okazuje się, że pokój jest całkiem przyzwoity. Po
obfitej obiadokolacji i odpoczynku oraz spożyciu naleweczki
kładziemy się do łóżka. W śnie nie przeszkadza nam nawet hałas
z pobliskiej wiaty i bani, gdzie przyjezdni Ukraińcy zorganizowali
mocno zakrapianą imprezę. Jeszcze tylko ta jedna noc i rozpoczynamy
„pohid w hory” ścieżką przez połoniny wschodnich i zachodnich
Bieszczadów.
I w drogę |
0 Komentarze:
Prześlij komentarz