Drugiego dnia przemarszu przez Gorgany
wstajemy bardzo wcześnie i opuszczamy nasze wygodne schronienie tuż
przed świtem, gdy niebo rozświetlone jest już łuną wschodzącego
Słońca Okazuje się, że mamy okazję podziwiać tzw. zjawisko
morza mgieł. W dolinie Prutu oraz po stronie zakarpackiej zalegają
grube warstwy mgły. Cudowne zjawisko, które stosunkowo rzadko można
oglądać latem; zazwyczaj najłatwiej natrafić na nie jesienią.
Dłuższą chwilę stoimy w milczeniu
na połoninie ze wzrokiem utkwionym gdzieś w dal; zapatrzeni na ten
balet żywiołów: Słońca, mgieł, wiatru... A wszystko to w takt
delikatnego pobrzękiwania dzwonków pasącego się bydła.
|
Wschód Słońca w Gorganach |
|
Morze mgieł z Połoniny Chomiaków |
Wczesna pobudka nie jest przypadkowa.
Bogatsi o wczorajsze doświadczenia, postanawiamy jak najwcześniej
wyruszyć na szlak zanim pogoda znów zacznie płatać figle.
Sprawnie przygotowujemy śniadanie oraz zwijamy obozowisko
pozostawiając kaplicę i najbliższą jej okolicę w stanie w jakim
ją zastaliśmy. Około godziny siódmej wyruszamy w dalszą drogę.
Trudno stwierdzić dokąd dziś uda się nam dotrzeć. Chcemy zdobyć
Syniak (1665 m.n.p.m.) oraz Mały Gorgan (1516 m.n.p.m.) –
najwyższe szczyty tego dnia – jak najszybciej, zanim znów zacznie
padać. A padać zacznie; wskazują na to wszystkie znaki na niebie i
ziemi. Prognoza pogody nie jest łaskawa; temperatura bardzo szybko
rośnie, a to co do tej pory było takie sielskie, piękne i niewinne
– czyli poranne mgły w dolinach – szybko podnosi się tworząc
deszczowe chmury. Decyzja o wczesnym wymarszu okazała się bardzo
dobra. Jeszcze przy dość słonecznej pogodzie udaje się nam
podejść pod sam szczyt Syniaka (1665 m.n.p.m.). Początkowo wygodna
ścieżka prowadzi nas przez las i kosodrzewinę. Później znów
zaczynają się schody. Przejście przez gorgan to nie przelewki.
Nasze tempo marszu drastycznie spada ze względu na ruchome głazy
pod stopami i ciągłe zastanawianie się nad wyborem najlepszego
wariantu przejścia. Trzeba zaznaczyć, że przez grehot nie prowadzi
żadna wygodna ścieżka, a głazy nie są ułożone w wygodny
kamienny chodnik, jak to ma miejsce chociażby na Babiej Górze czy w
Tatrach. Tu każdy krok musi być przemyślany, ostrożny.
|
Chomiak ze stoków Syniaka |
|
Idziemy na Syniak |
|
Szlak wiedzie m.in. ścieżką przez kosówkę |
W końcu osiągamy szczyt. Tak
przynajmniej myślimy, gdyż na jednej z kulminacji grzbietu
napotykamy liczne kamienne kopczyki. Robimy tu krótki postój,
cieszymy się widokami, strzelamy pamiątkowe fotki i z niepokojem
patrzymy w niebo na zmieniającą się pogodę. Zadowoleni jesteśmy,
że dość szybko tutaj weszliśmy. Jakie zdziwienie dopada nas
dalej, gdy okazuje się, że to co braliśmy za szczyt wcale nim nie
było. Najwyższy punkt grzbietu Syniaka (1665 m.n.p.m.) jest płaski
i oznaczony dużym kamiennym kopcem oraz tabliczką. Musimy przyznać,
że Gorgany kolejny raz nas przechytrzyły. Niestety, gdy osiągamy
właściwy szczyt chmury schodzą coraz niżej i nie możemy cieszyć
się widokami. Robi się chłodno, obawiamy się deszczu. A deszcz na
otwartej przestrzeni gorganu to nic przyjemnego – dowiedzieliśmy
się o tym już wczoraj podczas zdobywania Chomiaka. Idziemy więc
mozolnie dalej przeskakując z kamienia na kamień ku Małemu
Gorganowi.
|
Zbocza Syniaka porastają liczne limby |
|
Widoki z podejścia zapierają dech w piersiach |
|
To miejsce uznaliśmy błędnie za szczyt Syniaka |
Mały Gorgan (1516 m.n.p.m.) nie jest
znów aż taki mały. Z perspektywy szczytu Syniaka wydaje się dość
wymagający. Patrząc od tej strony doznajemy pewnego rodzaju
złudzenia, że podejście na tą górę będzie bardzo strome, choć
mapa wcale na to nie wskazuje. Przewyższenie między Syniakiem, a
Małym Gorganem to zaledwie kilkadziesiąt metrów. Mimo to, patrząc
na naszą dalszą trasę mam głowę pewną obaw. Coraz cięższe
chmury kumulują się nad nami; Syniak oraz okoliczne szczyty
zaczynają skrywać się za tym złowrogim całunem.
|
Dolina Żeńca w mgłach oraz od prawej dolina Prutu |
|
Syniak - szczyt właściwy |
|
Mały Gorgan z Syniaka oraz Doboszanka w chmurach |
Na Mały Gorgan (1516 m.n.p.m.) –
mimo obaw – docieramy dość szybko i sprawnie. Osobiście wolę
wędrówkę po bardzo dużych głazach; gdyż są stabilniejsze od
tych małych oraz posiadają duże równe powierzchnie na których
łatwiej stawiać stopy. Takie też w dużej mierze leżały na tym
odcinku. Tym razem nie popełniamy tego samego błędu co na Syniaku
i prawidłowo rozpoznajemy szczyt dzięki umieszczonej tutaj
tabliczce. Pięknie stąd prezentuje się pasmo Syniaka (1665
m.n.p.m.), choć już teraz częściowo w chmurach. W przeciwną
stronę na tyle na ile pozwalają nam chmury podziwiamy stoki masywu
Doboszanki (1754 m.n.p.m.) – zakazanego owocu, na który z faktu
istnienia rezerwatu ścisłego nie wolno się zapuszczać. Nie wiem
ile w tym prawdy, ale będąc ostatnio w Czarnohorze słyszałem, że
obecnie za naruszenie terenu rezerwatu nie nakłada się już
grzywien, a sprawa złamania regulaminu kierowana jest od razu do
sądu. Na ile w tym prawdy, nie wiem. Ale wiem, że chciałbym tam
kiedyś zdobyć ten szczyt; może kiedyś będzie to możliwe?
|
Syniak na zejściu z Małego Gorganu |
|
Mały Gorgan |
Z Małego Gorganu szlak skręca ostro
pod kątem 90 stopni opuszczając główny grzbiet. Ścieżka
prowadzi stromo w dół. Ślizgamy się na rozdrobnionym gorganie;
wzniecamy niewielkie skalne lawinki. Nie wiem co lepsze; schodzić
tędy czy wchodzić. Zejście jest na tyle męczące, że przy
pierwszych limbach urządzamy krótki odpoczynek. W dole widzimy już
wygody płaj prowadzący przez las. Przy zejściu napotykamy grupkę
turystów. Sądząc po ubiorze i ekwipunku są to turyści, który
wybrali się z pobliskiego Bukovela – wielkiego ośrodka
turystycznego – na podbój Małego Gorganu. Z rozmów jakie
prowadzą między sobą wynika, że to nie Ukraińcy; a być może
Węgrzy lub Niemcy.
Docieramy do lasu. O jaka ulga; jak
dobrze w końcu postawić stopę na równej powierzchni szutrowej
ścieżki. Przeszliśmy niewiele, bo w zasadzie kilka kilometrów,
ale po groganie i to dało nam nieźle w kość. Niebo zasnuwają
całkowicie chmury, ale grunt, że nie pada. Myślę sobie, niech
będzie jak chce, tylko żeby nie padało. Na połoninie Blażhiv
urządzamy przerwę na posiłek. Połonina zarośnięta jest przez
wszędobylski szczaw oraz inne krzaki. Przy lesie znajduje się
odpowiednia do przenocowania chatka oraz źródło. To tu pierwotnie
mieliśmy wczoraj dojść i nocować. Miejsce jest idealne na biwak,
jednak biorąc pod uwagę pogodę bardzo ciężko byłoby nam tutaj
wczoraj dotrzeć.
|
Połonina Blażhiv i widok na Doboszankę |
|
Połonina Blażhiv |
|
Połonina Blażhiv |
Patrzę w niebo z coraz większym
niepokojem. Od zachodu nadciągają mocno granatowe chmury z których
zapewne będzie padać. Na szczęście opuściliśmy już gorgan i
nasza dalsza część trasy będzie wiodła już głównie lasem.
Idziemy nadal czerwonym szlakiem, który prowadzi nas przez piękny
gorgański bór; nieco posępny z racji pochmurnej pogody. Po drodze,
przed szczytem o nazwie Babin Pohar (1180 m.n.p.m.) mijamy zbieraczy
grzybów i jagód; na jednej z polanek biwakuje kilka osób;
doganiamy też na szlaku dużą grupę turystów składających się
głównie z dzieci i młodzieży. Odcinek szlaku przez las, którym
idziemy jest dość długi, kilkukilometrowy marsz jest monotonny,
urozmaicony przez ogromne kałuże oraz wszędobylskie błoto.
W miejscu gdzie szlak czerwony spotyka
żółty napotykamy grupę wędrującą w stronę Syniaka. Uprzejma
wymiana zdań na temat warunków pogodowych i naszych tras.
Dowiadujemy się, że tam dokąd dziś zmierzamy – czyli na
połoninę Douha (1372 m.n.p.m.) - znajduje się jakaś baza
namiotowa z polową kuchnią i – szok – z prysznicem. Ta
informacja dodaje nam nieco otuchy oraz chęci do dalszej walki z
gorgańskim szlakiem.
|
Czerwonym szlakiem |
Las i błoto; błoto i las; w
międzyczasie jeszcze jakiś niewielki deszcz. Wręcz idealne warunki
do marszu. Nasze buty oblepiają się grubą warstwą gliny. Trzeba
bardzo uważać, aby na stromych zejściach nie poślizgnąć się i
nie zażyć błotnej kąpieli. Zbliżamy się do przełęczy Stoły.
Na mapie miejsce to opisane jest jako niewielka polanka, dogodna pod
biwak. W rzeczywistości okazuje się, że od biedy można się tu
zatrzymać. Znajdujemy tutaj pozostałości po jakimś budynku; kilka
miejsc po ogniskach i swoistą ziemiankę wykopaną w leśnym stoku.
Ta ciekawa konstrukcja przykryta jest jedynie prowizorycznie
sklecionym dachem. Wewnątrz trochę gratów; jakieś miejsca
noclegowe oraz duży piec. Można się tu zatrzymać na nocleg, ale
miejsca wystarczy tylko dla 3-4 osób.
|
Arnika górska |
Znużeni drogą; zmęczeni siadamy tu
na chwilę. Trzeba odpocząć. Kończy się też nam woda, więc idę
na poszukiwania jakiegoś źródła. Mimo szczerych chęci nie
znajduje w okolicy żadnego dogodnego miejsca do zaczerpnięcia wody.
Dookoła z racji ulewnych deszczy wszędzie jest mokro i błotnisto
co utrudnia poszukiwania. W końcu daję za wygraną; w międzyczasie
zaczyna znów padać. Nie jest to zwykły deszcz, a prawdziwa ulewa.
O jakże mamy szczęście. Akurat zdążyliśmy dotrzeć tutaj i
znaleźć to schronienie. Wędrówka w takim deszczu po błotnistym
szlaku to ostatnia rzecz na jaką mielibyśmy ochotę. Z zasępionymi
minami siadamy więc pod dachem i patrzymy smutnym wzrokiem na
kolejne strugi deszczu zalewające ziemię. Robi się nieco ciemniej;
szaro, smutno. A co jeśli nie przestanie padać? Będziemy musieli
tu zostać; w sumie mamy tutaj dach nad głową i kawałek suchej
podłogi. Trwamy tak w takim letargu i zadumie, z którego wyrywają
nas okrzyki wcześniej spotkanej grupy turystów na szlaku. Okazuje
się, że to obóz wędrowny z Połtawy. Dzieci mimo złej pogody i
przemoczenia nie tracą hartu ducha i rezonu. Pod dowództwem swoich
opiekunów przystępują do rozbijania namiotów. Chwilę przyglądamy
się ich działaniom oraz próbujemy nawiązać konwersacje, co nie
jest łatwe gdyż mamy nieco trudności ze zrozumieniem języka
rosyjskiego, którym się posługują. Zapraszamy ich do środka, dla
ochrony przed deszczem.
|
Polana Stoły podczas deszczu |
W końcu przestaje padać. Pani w
Niebiosach dzięki Ci! Do połoniny Douhy (1372 m.n.p.m.) jeszcze
tylko jakieś 30-40 minut w górę. Szybko w drogę zanim znów
dopadnie nas deszcz. Początkowo droga trawersuje zbocze, by w
dalszej części mocno poderwać się w górę i wyprowadzić na
jeden ze wierzchołków połoniny. Jest wilgotno i ciepło. Niezbyt
dobre warunki do wędrówki. Zmarnowani, wyczerpani, ostatkiem sił
docieramy na połoninę; ścieżka wyprowadza nas do drogi przy
którym napotykamy jeden z dawnych słupków granicznych
polsko-czechosłowackich.
Do tej pory połonina otulona była
mgłą; dosłownie gdy dotarliśmy na szczyt chmury rozwiewają się i odsłaniają nam cudowne widoki na zakarpacką stronę. Przez
chwilę możemy cieszyć się widokami na Czarnohorę oraz Świdowiec.
Cudowny czas, nagroda za kilometry w deszczu i błocie. Po chwili
błogiej radości, trzeba wrócić do rzeczywistości i zorientować
się w terenie. Wszystko ocieka wodą, dlatego przydałoby się
odnaleźć tę bazę namiotową o której wspominali nam napotkani
turyści. Żałuję, że nie zapytaliśmy ich o dokładne jej
położenie – w końcu połonina jest bardzo duża. Mogliśmy choć
wyciągnąć mape, aby wskazali jej orientacyjnie położone. Ścieżka
w lewo prowadzi w kierunku Bukovela, w oddali widać zabudowania
jakieś restauracji do której doprowadzono wyciąg krzesełkowy z
ośrodka i jakieś szopy; w prawo nie widać nic, tylko mgły.
Wyczerpani idziemy w lewo; w końcu może jeśli nawet nie jest to
ta baza namiotowa, to może któryś z budynków będzie otwarty lub
znajdziemy tam jakąś wiatę aby tam na noc schronić się przed
deszczem. Mamy szczęście i całą drogę do budynków towarzyszą
nam widoki w kierunku południowym, choć tyle na pocieszenie po
całym dniu walki z przeciwnościami.
|
Widok z połoniny Douhy |
Zmęczeni docieramy do zabudowań i
niestety brak jakiejkolwiek wiaty czy zadaszenia; wszystkie budynki
pozamykane. Po drugiej stronie zbocza znajduje się nieczynny w
okresie letnim wyciąg z Bukovela. Siadamy na ławce, co robić?
Wszędzie woda; błoto. Spać w namiocie w takich warunkach? Mało
przyjemne. Zapewne za chwilę znów będzie padać.... Poza tym nie
mamy już wody do picia, a po drodze nie znaleźliśmy żadnego
źródła. Sytuacja jest zła, ale nie beznadziejna. W oddali
znajduje się duża pasterska staja złożona z kilku sporych
zabudowań. Skoro są pasterze to mają pewnie i wodę. Trzeba do
nich zejść te kilkaset metrów i zapytać; zapewne mają gdzieś
źródło w pobliżu. Z niechęcią spowodowaną wyczerpaniem,
zabieram butelki i idę w dół. W ostatniej chwili Magda proponuje
abym zapytał się o możliwość noclegu. Ostatnio podczas pobytu w
Czarnohorze natknęła się na staję pasterską oferującą noclegi
w jednym z budynków. Podchodzę do tego ze sceptycyzmem, ale warto
się zapytać. Może znajdzie się jakiś suchy kąt dla nas...
|
Połonina Douha |
|
Mgły |
|
Połonina Douha |
|
"Nasza" staja |
Idę. Idę połoniną między pasącymi
się krowami. Na szczęście jeszcze nie pada. Proszę niech jeszcze
trochę wytrzyma. Okolica stai jest strasznie błotnista; w sumie to
jedno wielkie błotniste bajoro. Z niepokojem wchodzę za ogrodzenie;
czy za chwilę nie wypadnie skądś jakieś psisko? Dookoła cisza,
nie wiedzę nikogo. Postanawiam podejść do budynku z którego leci
dym, to zapewne tam trwa produkcja serów. Drzwi otwarte; wchodzę do
środka i łamanym ukraińskim witam się. Watach jest nieco
zaskoczony moim widokiem. Pytam o wodę. Jest oczywiście, po czym
wskazuje na kilka wiader ustawionych na ławie; można zaczerpnąć.
Pierwsza ulga. Pasterz mówi z jakimś dziwnym akcentem, trudno mi
zrozumieć, ale chęć porozumienia się jest po obu stronach. W
końcu pytam o nocleg; po jakimś czasie udaje się dogadać. Tak,
znajdzie się kąt jest miejsce, możemy przyjść. O jak dobrze!
Super, cieszę się, cieszę się, że nie będziemy musieli spać na
mokrej ziemi. Woda od dołu i woda od góry. Wszędzie woda. Teraz
droga do Magdy. Kurcze, szkoda, że od razu nie poszliśmy razem z
pleckami, zaoszczędziłoby mi to sił i drogi. Ale już ta droga w
górę jakaś lżejsza; głowa spokojniejsza – suchy kąt to
najważniejsze. Dziś przenocujemy tutaj, a jutro się zobaczy, może
pójdziemy dalej do Bystrzycy (dawnej Rafajłowej) lub zejdziemy do
Bukovela, jeśli pogoda okaże się tragiczna.
|
U pasterzy |
|
Przed bacówką |
Huculi to bardzo gościnni ludzie. Gdy
docieramy razem do bacówki watach zaprasza nas do środka. Wyciąga
sery, częstuje chlebem, ogórkami, czym chata bogata... Siadamy na
starej szerokiej ławie, która pewnie pamięta jeszcze zamierzchłe
czasy. Wewnątrz pali się święty dla górali ogień – watra –
która nie może zgasnąć przez cały pobyt na połoninie. Jeśli
ognisko wygaśnie będzie to oznaką nieszczęścia. Jestem
zauroczony autentyzmem przedmiotów tutaj się znajdujących.
Wszystko to nadal pełni swoją rolę do jakiej jest przeznaczone, u
nas już tylko w skansenach lub jako kulturowy wypas dla turystów i
zachowania tradycji. Tutaj to nadal żywe, prawdziwe, takie jak
dawniej, nie na pokaz. Chwilę stoimy przed chatą, słyszymy jak
Hucuł przy oporządzaniu zwierząt i udoju cały czas coś recytuje
i mówi. Czyżby to starodawne zaklęcia i gusła służące do
odczyniania uroków i dobrego chowania się bydła? Kto wie, nie
rozumiem słów, ale chce wierzyć, że tak jest..... chcę wierzyć,
że jestem teraz częścią tej starej prawdziwej Huculszczyzny z
pożółkłych kart starych przedwojennych książek i dawnych
wspomnień.
|
Wewnątrz klimatycznie |
|
Tutaj zlewa się świeży udój |
Po gościnnym przyjęciu zostajemy na
chwilę sami. Siedzimy jak sparaliżowani zaskoczeni całą tą
sytuacją, jakby przeniesieni w czasie. Góral znika na chwilę i
idzie przygotować nam miejsce w swojej chacie, gdzie znajduje się
obszerne łóżko wraz z pościelą. Ściany i sufit wyłożone są
jakąś szarą folią, a na ścianie wiszą dywany. Wewnątrz
znajduje się jeszcze obszerny stół, ława oraz nawet zlew, lecz
bez bieżącej wody! Ale to co najcenniejsze i najpiękniejsze wisi
na ścianach. Wspaniale zdobione i misternie wyszywane huculskie
odświętne ubranie m.in. skórzany kieptar, rodzaj serdaka
wyszywanego paciorkami i ćwiekami, barwny kapelusz, soroczka czy
ciupaga z wytartymi już od starości ornamentami. Obok na honorowym
miejscu prawdziwa trombita. Za jej pomocą dawni Huculi przekazywali
sobie informacje między połoninami. W czasach sowieckich została
zakazana, ze względu, że władza obawiała się, iż będzie
wykorzystywana jako element oporu. Dzisiaj używana jest już prawie
wyłącznie w smutnym obrzędzie huculskiego pochówku.
|
Oryginalna ciupaga |
|
Tradycyjny ubiór i moja peleryna :D |
|
Kapelusz |
Hucuł oferuje nam swoje łóżko.
Dziękujemy i kładziemy się jednak na karimatach na podłodze. Nie
chcemy nadużywać gościnności. Cieszymy się, mamy suchy kąt, a
do tego możemy jeszcze zapoznać się z prawdziwa pracą Hucułów
na połoninie. Wspaniale! Całość potęguje uczucie radości, że
nie musimy spać pod namiotem, gdyż na zewnątrz rozpętuje się
prawdziwy armagedon. Zaczyna mocno padać i padać i padać... i tak
padać będzie bez przerwy przez całą noc. Ulewa nie odpuszcza;
pada tak mocno, że w chacie zaczyna w kilku miejscach przeciekać
dach... Jakie szczęście, jaka ulga, chyba ktoś nad nami czuwa.
Najpierw nocleg w kapliczce pod dachem, teraz u gościnnych
górali.... Leżymy w śpiworach i wsłuchujemy się w nieustanny
szum deszczu i warkot spływających drogą potoków. A moglibyśmy
być teraz w namiocie.... - słyszę słowa Magdy. Moglibyśmy być
teraz, ale w czarnej dupie...- puentuję.
Wspaniała wędrówka, piękna opowieść z przygodami - "zazdroszczę" ;) i podziwiam. Najbardziej swojski klimat, to cedzenie, czy też przecedzanie mleka przez igliwie, świerkowe, jeśli dobrze widzę. To ma swoje uzasadnienie zdrowotne, odpornościowe i racjonalne. Wszędzie daleko. Szukaj "Wracza".
OdpowiedzUsuńW igliwiu i pędach świerkowych obok olejku świerkowego znajduje się żywica bogata w kwas abietynowy; ponadto prowitamina A, witamina C, (w ilości zależnej od wieku igieł i terminu zbioru), a także wiele wiele innych składników.
Pozdrawiam ciepło i życzę, nowych wspaniałych wypraw z przygodami.
P.S. Zaryzykowałbym ten nocleg w namiocie - no chyba, żeby pioruny strzelały! To nie.
P.P.S. Piękne zdjęcia.
I zapomniałem o najważniejszym - pełen zachwytu nad relacją.
OdpowiedzUsuń"Czyżby to starodawne zaklęcia i gusła służące do odczyniania uroków i dobrego chowania się bydła? "
Tak. Masz rację. Moja Ś.P. Babcia, kiedy ktokolwiek zajrzał do obory, stajni, wycierała, zwierzęta - najlepiej starą brudną szmatą i paliła ją. nawet najbliższy sąsiad czy też dalsza rodzina. Ot takie to zachowanie - przy życiu wszystkiego.